SIMON (1999 – 2018)

Port Klang w Malezji. To jeden z przystanków statku „Storm Wind”, którym dowodziłem w tamtym czasie. Woziliśmy wtedy drewno po portach rozrzuconych po wyspach Indonezji, zahaczając też o Singapur, Tajwan i Malezję właśnie.
Siedzieliśmy wieczorem w jakimś barze zajadając krewetki i popijając miejscowym piwem. We trzech przy czteroosobowym stoliku. Nagle na ostatnie wolne krzesło wdrapuje się niewielki, rudy kotek i natarczywym miauczeniem domaga się, byśmy się z nim podzielili. Dostał swoją część i dotrzymywał nam towarzystwa. Kiedy przyszła pora się zbierać z powrotem na statek, żal było go zostawić. Daleko w Polsce zaginął właśnie nasz domowy kot, więc pomyślałem, że to dobra okazja, by dzieciakom przywieźć nowego. Wróciliśmy na statek razem z kotem.
Nazajutrz pojechałem z nim do weterynarza, zaszczepiłem, wyrobiłem stosowne dokumenty, po czym kupiłem pojemnik, kuwetę, żwirek oraz zapas karmy. Kot stał się marynarzem, a ukraińsko – filipińska załoga postanowiła nawiązać do angielskiego seaman, nazywając go Simon.
Największym fanem Simona stał się chief mechanik. Codziennie w południe przychodził do mojego biura przynosząc w serwetce zawinięte kawałki mięsa ze swojego obiadu,
– Ja priszoł s koszkoj poigrat’ – mówił za każdym razem lekko zmieszany jakby się obawiał czy na pewno pozwolę. Stary facet, krótko przed emeryturą karmił kociaka i bawił się z nim jak dziecko.
Simon miał jeszcze jednego przyjaciela na statku. To suczka Sonia. Czarny kundelek. Nasz statek przejmował ładunek z porzuconego w jakimś arabskim porcie statku. Tamta załoga czekała tylko na zakończenie tej operacji i miała wracać do domu. Kupa złomu miała pozostać i czekać opuszczona na swój dalszy los. Wśród załogi biegała Sonia, której los był nie do pozazdroszczenia. Nikt jej przecież do domu nie miał zamiaru zabrać. Zdesperowani załoganci pół żartem zaproponowali: bierzecie ładunek, ale pod warunkiem, że weźmiecie też psa. I tak Sonia zaokrętowała na „Storm Wind”. Kiedy zamustrowałem, ona już tam była. I jeśli mówi się czasem w pewnych sytuacjach, że ktoś „żyje jak pies z kotem” to na pewno nie dotyczyło to Simona i Soni. Czworonogi szybko przypadły sobie do gustu jakby rozumiejąc, że w tym środowisku są jedynymi przedstawicielami swojego gatunku. Jak one się bawiły! Sonia potrafiła wziąć do pyska łepek Simona jak w cyrku czynią czasem tresowane lwy. Oczywiście Simonowi nic się nie stało, a chief mechanik przyglądał się rozbawiony. Spotkania po obiedzie, do których dołączyła Sonia stały się codziennym rytuałem.
Wieczorami, gdy brałem kąpiel w przestronnej wannie w swojej łazience (wanna to dziś rzadkość na statkach), Simon wskakiwał na jej krawędź i przyglądał się w skupieniu.
Zastanawiałem się, jak przetransportuję go do domu samolotem, kiedy skończy mi się kontrakt, a tymczasem los się do nas uśmiechnął. Statek z Dalekiego Wschodu skierowany został do Europy i przekazałem swoje obowiązki zmiennikowi w Bremen. Stamtąd to już prawie rzut kamieniem do Szczecina.
W domu niespodzianka. Moja Ex pragnąc pocieszyć dzieci po stracie kota, przygarnęła jednego w górach i przywiozła do Szczecina. W tym czasie Simon już płynął w kierunku Europy. W międzyczasie odnalazła się zguba i kot Dudek wrócił do domu. W ten sposób staliśmy się posiadaczami trzech kotów.
Przypominał mi się rysunek z jakiejś angielskiej gazety. Pokój pełen kotów chodzących po meblach, siedzących na parapecie czy leżących gdzieś na kanapie. Pan domu siedząc w fotelu pomiędzy kotami czyta gazetę. Tymczasem jego żona z szelmowskim uśmiechem zwierza się szeptem przyjaciółce:
– Tak naprawdę mamy dziewiętnaście kotów, ale John myśli, że jest ich tylko siedemnaście.
Momentami nasze mieszkanie przypominało tamto z rysunku. Zwłaszcza w okolicach kuwety, ponieważ koty czekały w kolejce by nasikać zaraz po poprzedniku i swój zapach mieć na wierzchu. Wkrótce podejrzane aromaty zaczęły pojawiać się w innych miejscach i stało się jasne, że trzy kocury to jednak odrobinę za dużo. Dudek zostawał na prawie zasiedzenia. Kota z gór przygarnęli znajomi, a Simon przeniósł się do moich rodziców.
Kiedy umarła mama pozostał wiernym przyjacielem mojego taty, który rozmawiał z nim, sypiał i rozpieszczał. Simon miał chyba z sześć misek z rozmaitymi rodzajami karmy, a oprócz tego dostawał codziennie świeżą rybę.
– Jak będziesz w supermarkecie, to kup kilka filetów z mintaja dla Simona – prosił mnie tato nie raz. Trzymał je w zamrażarce i każdej nocy rozmrażał kawałek by nazajutrz kot mógł delktowac się surową rybą. Niestety, upływ czasu zaczynał odciskać swe piętno na Simonie. Już nie wskakiwał tak sprawnie z podłogi na parapet okna. Trzeba było przystawiać mu krzesło…
Święto Trzech Króli roku 2016. Wieczorem niespodziewanie umiera mój tato. Nocnymi pociągami dojeżdżam do Szczecina. Simon wita mnie w pustym mieszkaniu. Po pogrzebie razem z nami jedzie pociągiem do Gdańska. Wrócił do mnie. Staruszek ma od dyspozycji balkon, na którym latem chętnie się wygrzewa. Wieczorem ze swojego posłania bacznie nas obserwował czekając, kiedy usiądziemy na sofie, by przy herbacie obejrzeć „Szkło kontaktowe”. Wtedy wskakiwał na sofę i mruczał z zadowolenia kiedy go czesaliśmy albo po prostu drapaliśmy za uchem lub pod brodą.
Kiedy urodził się Franek, kot był bardzo przejęty. Z ogromnym respektem, delikatnie zbliżał się do niego. Nierzadko kładliśmy się wszyscy na jednym łóżku, łącznie z Simonem.
Niedołężność przyszła nagle. Chyba w październiku albo listopadzie. Simon nagle zaczął utykać na przednią łapkę. Zawiozłem go do weterynarza myśląc, że to jakiś uraz.
– To zmiany zwyrodnieniowe. Starość niestety. Jedyna rzecz, która się Panu Bogu nie udała – rzekł weterynarz. Możemy tylko próbować łagodzić objawy, ale musi pan zdawać sobie sprawę, że nawet jeśli będzie odrobinę lepiej to długość życia ma swoją granicę, a ten kot jest już bardzo stary.
Po przedniej łapce przyszła kolej na dwie tylne. Simon przestał chodzić. Od tej pory nosiliśmy go do kuwety, by mógł się załatwić. Przearanżowaliśmy pokój by miseczki z jedzeniem i piciem były tuż przy jego posłaniu. Mógł sięgnąć pyszczkiem bez potrzeby chodzenia.
Mówi się, że leżenie wyciąga siły i powoduje zanik mięśni. Tak było z Simonem, który na przełomie roku nie miał już nawet siły, żeby usiąść w kuwecie. Zaczęliśmy używać podkładów na łóżka i zmienialiśmy kilka dziennie, bo Simon załatwiał się pod siebie. Żartowaliśmy, że to trochę tak jakbyśmy mieli dwoje małych dzieci, bo na zmianę zmienialiśmy pieluchy Frankowi oraz podkłady Simonowi.
Kot gasł w oczach. 23 stycznia, w dzień, w którym wyjeżdżałem na Filipiny miauczał jakoś inaczej.
– On już nawet nie mruczy kiedy się go głaszcze – powiedziałem Mojemu Aniołowi ze smutkiem.
O osiemnastej wyjechałem na lotnisko, skąd przez Helsinki i Hong Kong poleciałem do Manili. Tam otrzymałem sms:
„Nie mam niestety dobrych wieści w sprawie naszego Simoncia. Nasz Kotuń wczoraj o 20:05 wydał swoje ostatnie tchnienie. Na pewno tam w niebie biega sobie wesoło, w ogóle nie cierpi. Nasz najpiękniejszy i najmądrzejszy Kot”.
Simon będzie mieć swoje miejsce na kocim cmentarzu niedaleko gdańskiego lotniska. Ilekroć będziemy gdzieś wylatywać, będziemy blisko niego.
„Miał długie i ciekawe życie” – napisała mi Paulina. Tak. Długie i ciekawe. Dziewiętnaście lat to dla kota bardzo sędziwy wiek. Tyle widział, tyle przeżył, był świadkiem dorastania Tomka i Pauliny, patrzył jak odchodzili moi rodzice i brat. Witał na tym świecie Franka. Franek zdążył już nauczyć się raczkować i podchodzić do posłana Simona, by go pogłaskać kiedy już nie wstawał.
– Tylko delikatnie! – tłumaczyliśmy Frankowi, a on to w jakiś sposób rozumiał, bo dotykał go rzeczywiście delikatnie, koniuszkami swoich małych paluszków. Szkoda, że zabrakło czasu, by mogli bawić się razem.
Gdańsk, 01.02.2018; 00:20 LT

Komentarze