SIERPNIOWE NIEBO – 63 DNI CHWAŁY

Tajne komplety. Na stole rekwizyty imitujące przyjęcie. Ciasteczka, herbata… Trwa wykład. Pod stołem splecione dłonie chłopaka i dziewczyny.

Frontowy kamerzysta biega po barykadach i filmuje powstańców. Kiedy obiektyw wycelowany zostaje w ich twarze, ci śmieją się, wygłupiają. Mają przecież po kilkanaście, góra po dwadzieścia kilka lat. Ich rówieśnicy siedemdziesiąt lat później podobnie będą zachowywać się łapani w kadr telefonów komórkowych. I co z tego, że gruzy, że Warszawa „wtedy nie taka” (niesamowite „przebitki” ulic z barykadami i tych dzisiejszych). Młodość ma swoje prawa. Ktoś się uśmiecha, jakaś para się całuje…

Dziewczyna, jeszcze przed wybuchem powstania wraca późno do domu. Matka nie śpi. Dziewczyna Niemcom może umknęła, lecz rodzicielskiej kontroli nie. Rzut oka na sukienkę, na udo nastolatki, po którym jeszcze przed chwilą w tajnej drukarni przesuwała się ręka chłopaka. Matka złorzeczy. Nie, nie oburza się na jej moralność, lecz na brak odpowiedzialności, bo przecież ślady po drukarskiej farbie mogły oznaczać wyrok śmierci gdyby ją zatrzymano. Takie czasy.

Bitwa o każdy dom. Ze starymi karabinami albo pistoletami przeciwko karabinom maszynowym. Entuzjazm i waleczna złość przeplatana jest zwykłym strachem. Wtedy, kiedy nie ma dokąd uciekać przed gradem kul i wtedy kiedy widzi się wychodzącą z bramy półprzytomną koleżankę, którą wrogowie pojmali i zgwałcili.

Przez cały film przewija się mozaika rozmaitych, luźno powiązanych z sobą scen. W te fabularne, kręcone współcześnie, wplatane są fragmenty autentycznych, powstańczych kronik. A w tym wszystkim jeszcze akcja co chwilę przenosi się do współczesności, ponieważ to właśnie współczesność, historia wykopanych ludzkich szczątków oraz dziennika jest kanwą tej opowieści.

Powstanie pokazane w filmie Ireneusza Dobrowolskiego jest jak obraz impresjonistów. Gdyby ktoś chciał poznać szczegóły historii tego zrywu, wiele się nie dowie. Natomiast poprzez owe luźno splecione wątki sprawiające wrażenie jakby przypadkowo nagranych scen (przez co i owe oryginalne kroniki świetnie się komponują) powstaje obraz tamtych dni widziany jakby nie ogólnie, lecz oczami poszczególnych ludzi.

Są dwie rzeczy, do których mogę się przyczepić. Pierwsza to tytuł filmu. „63 dni chwały”, wbrew koncepcji filmu sugeruje, że jest to jakaś paradokumentalny opis powstania jako całości, od początku do końca. Coś w stylu „Tajemnicy Westerplatte”. I druga  to współczesny wątek. O ile koncepcja z wykopaniem ludzkich szczątków podczas jakiejś budowy jest dobrym punktem wyjścia do opowieści o powstaniu, to jednak ta część filmu jest tak płaska , postaci czarno-białe, do bólu przewidywalne, że ma się wrażenie, iż ogląda się dwa różne filmy. Wygląda tak, jakby scenarzysta skupił się wyłącznie na powstaniu, a historię współczesną potraktował po łebkach jako jedynie łącznik dla poszczególnych fragmentów filmu.

Końcówka filmu. Powstańcy wychodzą z kanału u podnóża jakiegoś wysokościowca o szklanej elewacji. Maszerują ulicami dzisiejszej Warszawy. To robi wrażenie, bo przecież właśnie o tę wolną, dziś piękniejącą Warszawę oni walczyli. Nowoczesne ulice. Sportowe boiska. Na jednym z nich chłopaki uganiają się za piłką. I znów przebitki. Biegnący, pod ostrzałem chłopcy za barykadami i tacy sami chłopcy biegnący za piłką. Kilkakrotnie przenikają się te ujęcia, aż za którymś razem widzimy ich grających w tę piłkę wspólnie. Chciałem napisać, że dzieki tej metaforze uświadamiamy sobie, iż to właśnie dzięki tamtym chłopcom i dziewczętom, ci dzisiejsi mogą grać w piłkę. Tyle tylko, że byłoby to nadużycie, bo przecież ów zryw zakończył się klęską. Warszawę obrócono w perzynę, a ogromna ilość owych chłopców i dziewcząt straciła życie. Powstanie było pięknym, romantycznym elemntem naszej historii, dramatycznym krzykiem umęczonej stolicy, która spod panowania hitlerowskiego okupanta miała dostać się za żelazną kurtynę Stalina, ale w historii wojny zmieniło niewiele i na powojenny porządek w Europie wpływu nie miało. Co oczywiście nie umniejsza w żadnym stopniu ofiary, jaką ci młodzi ludzie na ołtarzu Ojczyzny złożyli. Niech historycy dyskutują czy było to konieczne.

Kończy się film. Pojawiają się napisy. A obok nich pojawia się cała galeria zdjęć. Radośni, uśmiechnięci, wydawałoby się beztroscy chłopcy i dziewczęta. Tu już skończyło się filmowe aktorstwo, to konkretni ludzie. Bez patosu bohaterstwa. Tacy roześmiani, młodzieńczo dowcipni, szczęśliwi chwilą „prosto do nieba czwórkami szli” jak w wierszu o żołnierzach z Westerplatte. A w tle słychać piosenkę „Waszawskie dzieci, pójdziemy w bój…”. I paradoksalnie nie film, lecz tak zaaranżowane końcowe napisy rozwaliły mnie zupełnie. Rozkleiłem się tak, że przez kilka nastepnych minut nie mogłem dojść do siebie. I inni chyba też, bo wytrzymali na fotelach do końca napisów i opuścili kinową salę w głębokiej ciszy.

Gdańsk, 15.09. 2013; 09:55 LT

Komentarze