SIEDEM I PÓŁ GODZINY

Zakrecone piatkowe popołudnie… Samochód miałem odebrać do siedemnastej. Na rogatkach Gdańska, na trasie wylotowej w kierunku Warszawy. Po drodze miałem zawieźć dokumenty do naszej nowego biura w Sopocie. Wyjechałem z Gdyni o 15:30. Do Sopotu było jeszcze jako tako, lecz potem utknąłem w beznadziejnie długich korkach. Im dłużej tam stałem i im dalej w ślimaczym tempie się posuwałem, tym mniej opłacało się zbaczać na obwodnicę. W końcu stało się jasne, ze przed zamknięciem warsztatu nie zdążę. Zadzwoniłem z prośbą, żeby poczekali. Byli bardzo uprzejmi i powiedzieli, że nie ma sprawy. Od razu dzień zrobił się sympatyczniejszy. Kiedy wreszcie doatrłem do estakady prowadzącej dwupasmową, wylotową jezdnią, zrobiło się luźniej. Za to w przeciwną stronę, do miasta, zakorkowane zupełnie. Było już dziesięć po piątej, a ja jeszcze musiałem uzupełnić paliwo „do pełna” w zwracanym samochodzie. To jednak nie problem, bo obok warsztatu jest duża stacja benzynowa Orlenu.

– Teraz nie lejemy paliwa – oznajmił mi pracownik stacji kiedy zatrzymałem się przy dystrybutorze.

– Jak to nie lejecie? – roześmiałem się cokolwiek nerwowo, lecz pewien, że nie zrozumiałem komunikatu odpinałem pasy i przygotowywałem się do tankowania. W końcu to ruchliwe popołudnie, stacja czynna, cysterny żadnej w pobliżu nie widać…

– Nie lejemy. Mamy teraz zmianę cen i musimy wszystko powprowadzać w komputer oraz zrobić kasę. Niech pan przyjedzie za dwadzieścia minut.

Nie wiem dokładnie co oznacza robienie kasy, ale myślałem, że faceta uduszę. Ręce same mi się wyciągały w kierunku jego szyi. Przywołała mnie jednak do porządku wizja utraconej cierpliwości pracowników Renault. Zakląłem siarczyście i zawróciłem w kierunku centrum oraz stacji Lotosu, którą mijałem wcześniej po drodze. Ba, ale, żeby zrobić potem nawrotkę na dwujezdniowej trasie, musiałem odstać swoje w korku. W końcu jednak udało się. Pracownicy serwisu czekali. Kiedy zakończyłem przekazywanie wynajętego samochodu, odbiór swojego oraz wszelkie płatności była 17:50.

Dostać się z mojego miejsca na trasę nr 6, z której zazwyczaj korzystam, i przebić się nią za Wejherowo oznaczało stracone dobre dwie godziny. Nie, to nie miało sensu. Najrozsądniej byłoby pojechać albo trasą nr 7 w kierunku przeciwnym niż Warszawa, w stronę Żukowa, a potem trasą 22 przez Kościerzynę, Bytów, Drawsko Pomorskie do Stargardu Szczecińskiego. Ta droga, kiedy analizowałem mapę, wydawała mi się kręta. Lepiej dojechać do drogi nr 1 na Łódź, potem skręcić na trasę 20 wiodącą z Malborka do Wałcza, a następnie drogą 10 w kierunku Szczecina. Żeby jednak wyjechać na „Jedynkę”, musiałbym się cofnąć do centrum Gdańska, co oznaczało kolejne korki, podczas gdy wyjazd na Warszawę kusił płynnym ruchem. Rzut oka na mapę. Tak, można jechać na Warszawę, a potem skręcić w lokalną drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego i nią dojechać do „Jedynki”. Piszę to tak szczegółowo jak szczegółowo rozważałem i uczyłem się na pamięć, bo jadąc samemu, nie miałem już potem możliwości spoglądania na mapę.

Mając jednak słuchawkę w uchu i przypięty mikrofon mogłem za to rozmawiać przez telefon. Nie na temat trasy, broń Boże, ale o innych sprawach które się tego dnia wydarzyły. Rozmwaiając trafiłem na objazd, a potem doznałem zaćmienia w postaci pomylenia „Siódemki” z „Jedynką”. Po prostu zajęty rozmową zapomniałem o zjeździe na Pruszcz i jechałem siódemką wyglądając bezskutecznie drogowskazów anonsujących skrzyżowanie z trasą 20.

„Elbląg 10 km” – ta tablica obudziła mnie potężnym kopem adrenaliny. Zjazd na pierwszy dostępny parking. I otwarcie mapy. Już uświadomiłem sobie swój głupi błąd, ale tearaz trzeba było jakoś go naprawić. Jechać dalej w kierunku Elbląga i Ostródy – idiotyzm. Wracać do Gdańska? Bez sensu. Postanowiłem przebijać się drogami siódmej kolejności odśnieżania w kierunku Tczewa. Kto jeździł takimi drogami, ten wie, że oprócz fatalnej zazwyczaj nawierzchni ich główną cechą jest jeszcze gorsze oznakowanie, charkteryzujące się często brakiem jakichkolwiek drogowskazów na skrzyżowaniach. Tczew widziałem więc, ale po drugiej stronie Wisły, a minąłem najwyraźniej skrzyżowanie z drogą prowadzącą na most przez rzekę. Znów zatrzymanie i konsultacja z mapą. Nie, nie opłaca się wracać. Minąłem Lisewo Malborskie i pojechałem na południe, aż w końcu nie dało się już dłużej kluczyć i drogę zagrodziła mi długo wyczekiwana szosa nr 20. Poczułem się prawie jak w domu mimo, że znajdowałem się niemal w centrum krainy krzyżackich zamków.

O dwudziestej minąłem Starogard Gdański, a potem zaczęły się zwężenia w związku z remontami dróg. „Dwudziestka” to nie „Szóstka”. Róznica w jakości między nimi jest taka jak między moim renalut a mercedesem. Jesli chce się dojechać bezpiecznie, za szybko nie da się prowadzić. Godzinę później parkowałem na znajomej stacji benzynowej za Człuchowem, gdzie postanowiłem zatankować, zjeść kolację (placki ziemniaczane) i napić się kawy z pysznym rogalikiem z nadzieniem wiśniowym na deser. Oczywiście bardzo się spieszyłem, żeby nie marnować czasu. Z tego pospiechu wypiłem dwie kawy (bo placki długo się smażyły) i po konsumpcji niemal biegiem wskoczyłem do auta. Kiedy już znalazłem się na drodze, spojrzałem na wskaźniki… No tak, to był ciężki dzień dla mnie. Chyba w ogóle nie powinienem wyjeżdżać na trasę. Tak sie bowiem spieszyłem, że… zapomniałem zatankować. Na szczęście stacji benzynowych u nas dostatek, lecz dodatkowy zjazd i postój miał się zemścić okrutnie.

Dojechałem do Wałcza o 22:30 i wydawało mi się, że o nawet dość rozsądnej porze, zważywszy na okoliczności, dotrę do Szczecina. I wtedy wyrwało mi się słowiańskie zdanie, które usłyszałem na filmiku, do którego prowadził link z bloga Drex. „Co to kurva je???!!!” Dwie minuty przede mną na rondo wjechał bowiem przedziwny zestaw drogowy. Dwie ciężarówki wiozły potężne fragmenty jakichś konstrukcji. Zajmowały niemal całą szerokość jezdni. Otoczone samochodami pilotującymi, błyskającymi licznymi, pomarańczowymi kogutami, poruszały się w ślimaczym tempie, zatrzymując się co kilka minut, by bezpiecznie rominąć się z nadjeżdżającymi z naprzeciwaka TIR-ami, które w tym celu musiały zjeżdżać na pobocze. Samochodom jadącym w tym samym kierunku co ów konwój, pilotujące auta w ogóle uniemożliwiały wyprzedzanie. W ten sposób długi sznur aut narastał błyskawicznie. Co bardziej niecierpliwi gdzieś z tyłu wyprzedzali kolumnę czekających by z takim samym skutkiem utknąć za zawalidrogą. Miałem dużo czasu na studiowanie mapy podczas regularnych postojów. Jak na złość prawie nie było mozliwości objazdu. Jeżeli zestaw miałby jechać do Szczecina, w tym tempie straciłbym pół nocy. W końcu podjąłem desperacką decyzję. W Mirosławcu odbiłem na kolejną wąską, lokalną szosę wiodącą na północny zachód. Wśród gęstych lasów dojechałem nią do jednej z dróg wojewódzkich, a tamtą, koło ogromnych poligonów, do Drawska Pomorskiego i trasy 22. W Drawsku zastała mnie północ. Stamtąd miałem jeszcze ponad sześćdziesiąt kilometrów do Stargardu Szczecińskiego.

Do domu dotarłem o 01:30. Po siedmiu i pół godzinach od wyjazdu z Gdańska. Kiedyś osiem godzin pokonanie tej trasy zajmowało pociągom osobowym. Cóż, jeszcze raz okazało się, że kto drogę skraca, ten w domu nie nocuje. Zamiast kombinować, jak ominąć korki, trzeba było wrócić do obwodny trójmiejskiej, dojechać do Wejherowa i wtedy z opóźnieniem, ale bez wiekszych niespodzianek około północy byłbym w Szczecinie. No i kontrolować co się robi też trzeba. Gdyby nie ów rajd na Elbląg i beztroska bezmyślność na stacji benzynowej pod Człuchowem, byłbym w domu na pewno grubo przed północą. Ale z drugiej strony… jakże nudna byłaby to jazda J

Szczecin, 08.10.2005

 

Komentarze