SEZON NA UMIERANIE

“Nikogo nie ma w domu” – to był swego czasu bardzo popularny czechosłowacki serial. Z pewnoscią moznaby go określić modnym i nadużywanym dzis mianem „kultowy”. Opowiadał o perypetiach dzieciaka, który zaostawał sam w domu, kiedy jego mama szła do pracy. Jak można się łatwo domyślić, chlopiec pomimo usilnych starań „bycia grzecznym” zawsze w końcu ładował się w mniej lub bardziej poważne tarapaty.

Ja osobiście nie miałem okazji zostawać w domu sam (mieszkała z nami babcia), więc zachowywałem się przyzwoicie. Natomiast trójka moich kuzynów (płci obojga), ho ho… J. Pomysłów mieli co niemiara.

Sam pewnego razu miałem okazję bawić się z nimi w t.zw. budę. Buda to było cos w rodzaju szałasu zbudowanego w pokoju. Stelaż z czego się dało, a na to koce, jakies narzuty i buda gotowa. A potem juz mozna było robić n.p. piknik. Buda byłaby całkiem niewinna gdyby nie wzmocnienie jej gwoździami. Nie pamiętam juz dokładnie, ale chyba karnisz od firanki (drewniane wtedy były) przybiliśmy do szafy.

Innym razem kuzynostwo podczas jakiejś zabawy stłukli jeden z kloszy żyrandola w t.zw. dużym pokoju. Sprawa była poważna i spodziewali się porządnej bury po powrocie rodziców z pracy. W związku z tym postanowili ich przechytrzyć i… potłuczony powiesić w sypialni, a dobry stamtąd przenieść do dużego pokoju . Wyszli z założenia, że przeciez nikt nie będzie zadzierać głowy do góry, żeby zobaczyć co mu tam świeci. Cud, ze nikogo prąd nie kopnął, w każdym razie, kiedy rodzice wrócili do domu, obydwa żyrandole znajdowały się na podłodze i jeżeli ktos tam ściemniał to w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Motorem większości dziwacznych pomysłów był Zbyszek, zapalony eksperymentator. Zbyszek zasłynął wczesniej w rodzinie pamiętną sentencją wygłoszoną podczas jakiejś kolacji. Przyglądał się jak starsi zajadają kiełbasę na gorąco, przy czym każdy miał oprócz kiełbasy na talerzu placek jakiejś brązowej substancji o półpłynnej konsystencji. Nie wiedział jeszcze wtedy, że to jest musztarda.

Przyglądał się, przyglądał, az w końcu nie wytrzymał, nabrał odrobinę na palec, oblizał go i stwierdził:

– To nie gówno!

Zbyszek pewnego razu stwierdził, że woda w akwarium z rybkami jest stanowczo za zimna. Powodowany współczuciem postanowił polepszyć nieco ich znaczony chłodem los i wsadził do wody grzałkę uzywaną do gotowania wody na herbatę. Akwarium miało pojemność większą od dzbanka, więc sam proces podgrzewania był długotrwały. Długotrwały na tyle, że Zbyszek odszedł do innych zajęć. O grzałce przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy z akwarium zaczęła unosić się para. Niestety, rybki wolały jednak chłodniejszą wodę. Żadna nie przeżyła.

Zbyszek jako najstarszy z rodzeństwa odpowiadał za palenie w piecu, bo była to stara kamienica z piecami kaflowymi. Pewnego razu ogień nie bardzo chciał się rozpalić. Zniecierpliwiony kuzyn postanowił dopomóc sobie rozpuszczalnikiem. Polał go po przygotowanym drewnie i węglu, po czym przyglądając się zamierzonemu efektowi zapalił zapałkę i wrzucił do paleniska. Płomień buchnął z drzwiczek prosto w jego twarz. Zszokowani zdążyli zamknąć drzwiczki więc w piecu się paliło i groźby pożaru nie było. Gorzej było z twarzą kuzyna, która przybrała wkrótce czerwony kolor. Rodzenstwo, solidarne z bratem postanowiło mu pomóc najlepiej jak potrafiło, a mianowicie zużyło cały zapas pudru ich mamy, żeby zamaskować oparzone miejsca i nie referować wpadki rodzicom. Oparzenia chyba nie były zbyt poważne skoro Zbyszek wytrwał do popołudnia, kiedy rodzice wrócili z pracy. Maskarada niestey się nie udała i ci natychmiast zorientowali się co sie stało. Kuzyn trafił na pogotowie i później przez czas jakiś stosował jakąś maść na oparzenia. Z tą maścią zresztą też był potem problem. Po kolejnej wizycie u lekarza i zakupieniu maści, kuzyni zostali przez rodziców, którzy jeszcze mieli jakieś sprawy do załatwienia, odesłani taksówką do domu. W taksówce oczywiście zajmowali się wszystkim tylko nie maścią i po wyjściu dopiero po dłuższej chwili zorientowali się, że tubka z lekarstwem odjechała pozostawiona na tylnym siedzeniu. Po naradzie w swoistym sztabie kryzysowym stwierdzili, że prędzej czy później taksówka w końcu musi przyjechać na postój nieopodal ich domu (było to w czasach kiedy o telefonicznym zamawianiu taksówek można było tylko pomarzyć). Wystarczyło tylko poczekać. Czekali, czekali, czekali, aż w końcu z postoju zabrali ich rodzice, którzy po powrocie do domu nie znaleźli tam śladów bytności swoich pociech.

Gdyby ktoś wtedy zbierał materiały do polskiej wersji „Nikto ne je doma”, mógłby czerpać z ich życia garściami.

Gdynia, 15.11.2007; 12:15 LT 

Ponad cztery lata temu pisałem tak na swoim blogu „Okruchy”. Tamten blog, zapomniany, mocno się już zakurzył, więc przenoszę ową notkę tutaj. Powód jest istotny, bo dzisiaj nad ranem Zbyszek zakończył swoją wędrówkę po ziemskim łez padole. Niech więc opis zwariowanych dziecięcych pomysłów pozostanie w charakterze epitafium. Zbyszek zresztą jak beztrosko podchodził do życia w dzieciństwie, tak nie widział problemów i w jego końcówce. Noga bolała go od dobrych kilku miesięcy, lecz nie zamierzał iść do lekarza eksperymentując z rozmaitymi mazidłami. Zatopiony w lekturach encyklopedii i poradników uważał, że sam wie lepiej. Ostatniej nocy, kiedy ból stawał się nie do zniesienia, rodzina w końcu przekonała go, by jechać na pogotowie. Za późno.

Sezon na umieranie. Miesiąc po miesiącu kolejny pogrzeb. I ta dziwaczna kolejność, że rodzice odprowadzają na cmentarz swoje dzieci. Ciocia, ponad osiemdziesięcioletnia, zniedołężniała staruszka żegna zresztą drugiego już syna. Życie jej nie oszczędza. A mój kuzyn Zbyszek już pewnie znów rozmawia z moim bratem Mirkiem jak to robili jeszcze we wrześniu. Może nieprzypadkowo Mirek przyśnił mi się właśnie w niedzielę

Gdańsk; 30.01.2012; 23:40 LT

Komentarze