SĘP

W poprzednim wpisie wspomniałem o „Sępie”. Reklamowany intensywnie w TVN skusił mnie, więc prosto z pracy poszliśmy na niego do sopockiego Multikina w piątkowy wieczór.


Trudno o bardziej gwiazdorską obsadę: Olbrychski, Żebrowski, Małaszyński, Fronczewski, Baka, Seweryn, Przybylska i.t.d.  

Zaczyna się doskonale, w iście amerykańskim stylu. Ucieczka więźnia z sądu jak z najlepszych filmów Machulskiego. Potem jednak wszystko zaczyna się gmatwać. To nawet fajne, bo przecież w kryminalnym kinie akcji chodzi o to, by trzymac widza w napięciu. Ja jednak owego napięcia nie wytrzymałem. Gubiąc się w zawiłościach scenariusza oraz montażu nie czułem zarazem owego dreszczyku, który kazałby mi wyostrzyć wszytkie zmysły. Może to opadający w piątkowy wieczór poziom adrenaliny sprawił, że trochę się zdrzemnąłem. Nie potrzebuję dużo, by dojść dio siebie, wystrczy kilka minut, więc wkrótce znów zacząłem śledzić akcję.



I znów było ciekawie, bo jakkolwiek trochę się wyjaśniło, to jednak wciąż sporo pytań pozostawało bez odpowiedzi. Irytowała mnie trochę tablica, na której detektyw pełnymi zdaniami zapisywał swoje uwagi i wątpliwości, tworząc z nich jakieś dziwne równania. Z całym szacunkiem – co prawda Isaac Newton z ksiąg Nowego Testamentu i podpartych prawami fizyki obliczył, że koniec świata nastąpi w 2060 roku, to jednak trudno mi wyobrazić sobie by z kilku zdań otwartego tekstu dało się obliczyć wartość x. Sherlocck Holmes (a bardziej Arthur Conan Doyle) w grobie się przewraca.


Kolejny zwrot akcji (nie, nie rozszyfrowany broń Boże na owej tablicy) doskonały, brawa dla scenarzysty. Masakra zaczyna się jednak niedługo potem. Kiedy już właściwie prawie wszystko wiadomo i wątek tajemniczy oraz kryminalny dobiegają końca, pora pociągnąć wątek romantyczny oraz filozoficzny. I tu (zwłaszcza w owym drugim przypadku) realizatorzy wykładają się całkowicie. Nie dość, że przez dobre dwadzieścia ostatnich minut wiadomo jak to wszystko się skończy (do ostatnich minut miałem nadzieję, że kolejny zwrot akcji czymś widza zaskoczy, ale na próżno), to jeszcze okazuje się, że w policji wyrósł prawdziwy święty. Nie, nie ten „Święty” z Hollywood, lecz prawdziwy, chrześcijański święty. Chyba od czasów Ojca Kolbe taki się nie narodził. Dobre na wyciskacz łez, ale mało realistyczne.


Przykro mi, jeśli komuś powyższą informacją zepsułem nadchodzącą przyjemność oglądania filmu. Myślę, jednak, że naprawdę warto wybrać coś ciekawszego. Szkoda, bo gdyby nie owa końcówka, dzieło Eugeniusza Korina byłoby całkiem strawne.

Sopot, 20.01.2013; 16:30 LT

Komentarze