REWA

Oderwę się na chwilę od pisania o Argentynie, by wspomnieć o tym co działo się przedwczoraj.

Praca w nadmorskiej miejscowości bywa torturą, kiedy idąc do biura mijamy wczasowiczów zdążających beztrosko na plażę. Najgorzej jest w porze lunchu. Człowiek wychodzi oderwać się na chwilę od spraw, które czekają na pilne załatwienie, w głowie zamęt, oczy szczypią od nieustannego wpatrywania się w ekran laptopa, gorąco, a wszędzie wokół sjesta, plażowicze okupują cały przyległy do Bałtyku teren.

Taka praca ma jednak swoje zalety, ponieważ jeśli bardzo się chce, można rzutem na taśmę pod koniec dnia zasmakowac wakacyjnej atmosfery. My z Aniołem bardzo chcieliśmy i od dawna planowaliśmy nie tyle plażowanie w Sopocie (o dwa kroki od naszego biura), co wypad do Rewy. Ja w Rewie nigdy nie byłem, a nie raz ślęczałem długo nad mapą podziwiając fenomen Cypla Rewskiego, który ciągnie się daleko w morze, by następnie bardzo długą mielizną łączyć się z Półwyspem Helskim. Każdego roku organizowany jest nawet Marsz Śledzia – wyjątkowy w swoim rodzaju rajd polegający na przejściu z Kuźnicy do Rewy owym podmorskim skrótem (aby być precyzyjnym dodam, że niewielki odcinek w okolicy samego półwyspu jednak wymaga przepłynięcia ponieważ dno tam opada na głębokość przewyższającą wysokość człowieka).

Anioł natomiast często korzystał w Rewie z uroków windsurfingu i rekomendował mi tę miejscowość.

Tyle tylko, że przez całe wakacje jakoś nigdy się nie udało. Zaostrzyliśmy dyscyplinę i ustaliliśmy, że w tym tygodniu już na pewno. Przez poniedziałek i wtorek trzeba było jednak dojść do siebie po podróży z Argentyny. Środa. Wostatniej chwili wypadło kilka spraw i opusciliśmy biuro o dwudziestej. Daliśmy spokój. W czwartek o siedemnastej mieliśmy byc gotowi do jazdy na sto procent, ale statki, którymi się zajmujemy o tym nie wiedziały. Pilne e-maile znów nas przytrzymały Była chyba już za dwadzieścia siódma, kiedy zamykaliśmy za sobą drzwi. Stroje kąpielowe już się raczej tego dnia nie miały przydać, ale spacer i kolacja mogły być fajne.

Taki wypad do Rewy to jak wyjazd na wakacje, który zajmuje raptem pół godziny. Jeszcze dwa kwadranse wcześniej byliśmy w wirze owych pilnych spraw, by teraz napawać się widokami. Szkoda tylko, że słońce akurat zdążyło skryć się za widnokręgiem, ale przecież nadmorskie zachody są żelaznym punktem programu każdego turnusu wczasowego.

  

Oczywiście najpierw skierowaliśmy się w stronę cypla, zwanego z kaszubska Szpyrkiem. Wreszcie mogłem zobaczyc to cudo na własne oczy.

Piaszczysta mierzeja wcinała się w morze daleko i chyba dalej niż początkowo się wydawalo. W każdym razie nie był to wcale króciutki spacerek, ale w końcu dotarliśmy do owego magicznego miejsca, gdzie kończy się ląd, a spotykają dwa żywioły naturalnym falochronem rozdzielone.

Odezwał się we mnie, he he, zew wilka morskiego. Machnąłem ręką na zamoczone nogawki dżinsów i ruszyłem w kierunku otchłani (wciąż jednak zanurzony tylko po łydki). Anioł kibicował mi z lądu.

Robiło sie coraz ciemniej i coraz później. Musieliśmy wracać jeżeli chcieliśmy zjeść jeszcze kolację w jednej z miejscowych knajpek. Ruszyliśmy wąską mierzeją w kierunku wschodzącego właśnie nad Rewą półkola Księżyca. Cóż za romantyczny spacer na zakończenie pełnego pracy dnia!

A potem był wyborny tatar z łososia by zaspokoić pierwszy głód i smażone flądry oraz dorsz jako zasadnicza kolacja na tarasie prawie na samej plaży. I Droga Mleczna, którą podziwialiśmy potem w ciemnościach na przystani jachtowej. I światła Gdyni ogladane z serpentyn iście górskiej drogi, którą przed północą wracaliśmy do domu.

Szczecin, 29.08.2009; 20:15 LT

Komentarze