Wystarczy odciąć się od świata by wszystko nagle nabrało innego wymiaru. Jescze w niedzielę żyliśmy zbliżającym sie do Nowego Orleanu Gustavem, a po zdaniu pilota i zaniku sygnału operatora telefonii komórkowej, nie można już było śledzić w internecie napływających z tamtego rejonu informacji. Nas interesowała głównie Hanna, żeby nie zrobiła nam krzywdy, a Gustav stał sie jedynie elementem otrzymytwanej regularnie mapy pogody. Jest już wtorek, huragan prawdopodobnie gwałtownie już słabnie w głębi lądu, ale my odcięci od telewizyjnych i internetowych newsów nie wiemy o nim nic. I pomysleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu taki stan rzeczy był normą. Właściwie to dopiero po uruchomieniu telewizji CNN ludzkość zaczęła śledzić na żywo rozwój rozmaitych dramatycznych wydarzeń w przeróżnych zakątkach globu. Miarą ogromnego postępu jaki dokonał się w dziedzinie informacji jest dla mnie uderzenie w Ziemię Meteorytu Tunguskiego na poczatku XX wieku. To wydarzyło się zaledwie niecałe sto lat temu, krótko przed wybuchem I Wojny Światowej. Coś z potężną siłą rabnęło w naszą planetę, zanotowały to rozmaite stacje badawcze na całym świecie i… nikt specjalnie się tym nie przejął. Pierwsza wyprawa na miejsce katastrofy dotarła dopiero po kilku latach i to bardziej w wyniku poznawczego zapału pojedyńczego naukowca niż jakiejś zorganizoawanej szerszej akcji. Dziś takim wydarzeniem media żywiłyby się od chwili zaobserwowania obiektu przez wiele miesięcy albo i lat po upadku. Napisanoby setki rzetelnych i tysiące bzdurnych artykułów, przeprowadzonoby wywiady z wszystkimi możliwymi świadkami, a kamery przekazywałyby obraz z tego rejonu non-stop bez wzgledu na to czy miałoby to większy sens czy też nie.
Tak zapewne jest teraz z wybrzeżem Louisiany. Wszyscy śledzący newsy znają najdrobniejsze szczegóły, a my sobie płyniemy w zupełnej nieświadomości.
Popijam sobie sok grapefruitowy, oglądam przez bulaj bezkres morza i myślę o moim Aniele, czekającym w Gdańsku. Przeczytałem niedawno jakis artykuł o tym jak ulegamy rozmaitym reklamom tylko dlatego, że zaangażowane są w nie rozmaite gwiazdy. Dokładnie taka samo jest w moim przypadku z grapefruitami. Moją gwiazdą jest Anioł. Steward wstawił mi do lodówki sok pomarańczowy, grapefruitowy oraz wode mineralną. Nigdy nie byłem fanem grapefruitów, ale odkąd jestem z Aniołem i wiem jak bardzo jej smakują, wszystko co grapefruitowe (i ananasowe) kojarzy mi sie z nią. Sięgnąłem więc od razu po kartonik z żółtym cytrusem.
Przed samym moim wyjazdem wybraliśmy się do kina. Chcielismy zobaczyć musical „Mamma Mia”, ale miał wejść na ekrany dopiero dwa dni po moim wyjeździe, więc tym czasem nasz wybór padł na „Rec”.
Jeżeli wziąć pod uwagę sposób opowiedzenia historii, film jest kalką „Blair Witch Project”. Pamiętam jak kiedyś dałem namówić się Tomkowi i Paulinie na wypożyczenie tamtego filmu i pamiętam jak wielkie wrażenie na mnie wywarł. Zupełnie nowatorski sposób narracji – sklejka niby półamatorskich nagrań ze studenckiej wyprawy do lasu śladami lokalnej wiedźmy. Niewinny studencki projekt zamienia się w koszmar, a ponieważ jedyne czym dysponujemy to nagrania z odnalezionej kamery, zagadaka pozostaje niewyjaśniona. To w horrorach lubię najbardziej. Niestety coraz częściej widzowi serwuje się kawę na ławę: dobra, postraszylismy was, a teraz pora na wyjaśnienie. I wtedy czar pryska, bo po długich minutach napięcia przychodzi refleksja: „fajnie nakręcone, ale co za bzdura!”.
„Rec” jak wspomniałem pomysłem wyraźnie nawiązuje do „Blair Witch Project”. Tu także jedynym świadkiem pozostaje kamera. Trochę szkoda, że napisano to już na plakacie. Ja miałem szczęście plakatu przed seansem nie studiować i dlatego do samego końca czekalem na hollywoodzki happy end. To był mój bonus, którego inni widzowie nie mieli.
Film zaczyna się banalnie i nawet trochę nudno. Jakaś ekipa telewizyjna kręci reportaż o nocnej zmianie strażaków. Spodziewają się wyjazdów do pożarów, ale okazuje się, że większość służby „bomberos” zajmują znacznie mniej widowiskowe akcje. A często, ku utrapieniu telewizji, a zadowoleniu strażaków i mieszkańców miasta po prostu nie dzieje się nic. Tak właśnie było tym razem, aż do wyjazdu w celu uwolnienia staruszki z zatrzaśniętego mieszkania. Materiał na wielki reportaż to raczej nie jest, ale wkrótce miało okazać się inaczej. I to jest wielka zaleta tego filmu jako horroru. Straszy nas czymś, co może przytrafić się każdemu z nas – wystraczy, że przypadkiem znajdziemy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej godzinie. W odróżnieniu od rozmaitych amerykańskich filmów katastroficznych, „Rec” niezwykle sugestywnie kreuje totalny chaos i narastającą panikę zamkniętej społeczności. Te zdjęcia można porównać do najlepszych kadrów „Szeregowca Ryana”, ukazujacych wojenne potyczki w bardzo dynamiczny sposób, gdzie przeżycie poszczególnych żołnierzy zależy od nieopanowanego splotu przypadków. Walka instynktów, paniczny strach, jatka, grad kul, w tym wielu zabłąkanych… Podobnie tutaj. Dzieje się jakiś koszmar, z którego zamknięci w budynku ludzie nie zdają sobie sprawy. Panicznie się go boją, lecz nie wiedzą jak znim walczyć. Na dodatek tam, skąd oczekuja pomocy nadchodzi agresja tych, którzy starają się nie dopuścić, by niebezpieczeństwo wymknęło się poza otoczony rejon.
Wypadki toczą się tak szybko, a cały film tak dynamiczny, że czas seansu mija nie wiadomo kiedy. Zresztą film jak na dzisiejsze standardy nie jest długi. Zaledwie osiemdziesiąt kilka minut. I bardzo dobrze. Nie ma czasu na ziewanie. To doskonałe kino akcji.
Moim zdaniem killka rzeczy jednak mogloby być rozegrane lepiej. Pierwsza to przypadek małej dziewczynki, chorej, jak zapewniała matka, na zapalenie migdałków, ale po chwili okazało się, ze to nieprawda. Ja pociągnąłbym ten wątek dalej. Odebranie dziewczynki matce przez „złych” ratowników dla dobra całej społeczności, po czym uratowanie niewiniatka z rąk „oprawców” i dopiero potem wyjście na jaw jej prawdziwej choroby.
Druga sprawa to sceny finałowe na poddaszu. Już początek nieszczesnego splotu zdarzeń sugerował, że zagadka znajdzie rozwiazanie właśnie tam. Jeżeli ktoś mówi, że właściciel kamienicy wyjechał kilka lat temu i jego mieszkanie na górze od tego czasu stoi puste, to nie po to, by ów wątek w scenariuszu nie miał ciągu dalszego. I własnie na poddaszu w owym mieszkaniu główni bohaterowie odnajdują magnetofon z, co za traf(!), załadowaną taśmą, na której ów własciciel opowiada historie swoich równie dziwacznych co groźnych eksperymentów, które w końcu wymknęły mu się spod kontroli. Patrzyłem na to mieszkanie i na stopniowe odkrywanie tajemnicy prosząc w duchu: „nie, tylko nie to!”. Twórcy filmu pozostali jednak nieubłagani. Mając możliwość zakończenia filmu niewiadomym, postanowili wytłumaczyć wszystko do końca zachwaszczając ten świetny obraz bełkotem o jakichs eksperymentach z pogranicza medycyny, religii i magii. Nie ma to prawie żadnego wpływu na losy bohaterów a znów zamiast strachu, pamięta się, że w scenariuszu wymyślano jakieś pseudonaukowe bzdury. Na szczęście film jako całóść broni się świetnie i polecam wszystkim tym, którzy lubią od czasu do czasu być postraszeni w bezpiecznym fotelu.
Cieśnina Florydzka, 02.09.2008, 12:00 LT