PRZYJEMNOŚCI I ZMĘCZENIE

                

No i nie pojechałem. Pokręciło sie trochę z dlugosciami postojów w portach, a i dyrekcja zmieniła niec zdanie i moje wizyty nie były juz sprawą najwyższej wagi. Miałem już zarezerwowany bilet do Vancouver i właśnie żegnałem się z moim Aniołem, kiedy otrzymałem telefon, że jednak nie teraz. Zamiast lecieć do Kanady mam sobie wziąć reszte niewykorzystanego jeszcze w tym roku urlopu. Dużo tej reszty nie zostało, zważywszy, że część zostawiam sobie na okres pomiędzy świętami, ale i tak zupełnie niespodziewanie wylądowałem na kilka dni w Szczecinie.

Mam tu parę spraw do załatwienia, które od dawna czekały na taką sposobność, lecz z drugiej strony już niesamowicie tęsknię. Nie wytrzymam całych czterech dni i chyba w srodę po obiedzie ruszę w podróż do Gdyni. To jakaś schiza z tym mieszkaniem w dwóch miastach. Teraz to już zupełnie nie wiem, która podróż jest „tam”, a która „z powrotem”.

Początek weekendu był rewelacyjny. Co prawda nasz pracoholizm nie pozwala nam zdążyć na tańce na dziewiętnastą, ale w piątek mieliśmy problem na dotarcie na kurs nawet na dwudziestą trzydzieści. Jechaliśmy dyskutując o stressie, jaki pozostaje po kończonej szybko i na siłę, chociaż dawno po godzinach, pracy. Niby czas odpoczynku,  a gdzieś w srodku niepokój i napięcie, że jeszcze to czy tamto pozostało do zrobienia. Ale już na miejscu jest inny świat. Zapominamy o tamtych wielkich kłopotach i myslimy jak przebrnąć przez rafy techniki nowych kroków i jak utrzymać się w rytmie melodii. Jeszcze bardziej stresuje nas fakt, że ta póniejsza godzina jest dla zaawansowanych, więc my, żółtodzioby idziemy swoim programem, katując w kącie sali krok podstawowy, podczas gdy inni wokół kręcą takie figury, że aż dech zapiera. Ale za to mamy prawdziwie indywidualny tok nauczania, bo ci zaawansowani podchodzą, pokazują co i jak, poprawiają, doradzają. Traktuja nas z niesamowitą życzliwością. Półtorej godziny mija jak z bicza strzelił, a my nabieramy coraz wiekszej ochoty na dalszy trening. Najważniejsze jednak, że już nie pamietamy o pracy i o czekających tam kolejnych obowiązkach. Te półtorej godziny tańca, nieważne, że pełnego potknięć, to fantastyczny relaks. Najpiekniejsze jednak jest to, że kiedy tylko wymawiam słowo „taniec”, oczy Anioła natychmiast nabierają blasku, a na jej twarz pojawia sie ten prześliczny uśmiech. A już naj-najpiękniejsza była możliwość usłyszenia od niej, że od zawsze chciała uczestniczyć w takich zajęciach, ale jakoś nikt z bliższych czy dalszych znajomych takiego zainteresowania nie przejawiał, aż nagle zaproponowałem jej to ja. Kurczę! Ja, taneczne beztalencie, właśnie tańcem spełniłem jedno z marzeń Anioła! Jakimiż meandrami toczy się nasz los. Jeszcze trzy miesiące temu na dźwiek słowa „potańcówka” dostawałem dreszczy, bo nie dla mnie improwizacja. Kiedy nie znałem kroków to wydawało mi się, że cała sala patrzy tylko na mnie. A teraz sprawiam przyjemność kobiecie, która jest dla mnie całym światem, uczę się pilnie i chyba przepędzam kolejne demony.

Od dawna załadaliśmy, że ten sobotni poranek bedzie wreszcie relaksem poświęconym kawie pitej w łóżku i zwyczajnemu leniuchowaniu. Postanowiłem odłożyć swój wyjazd do Szczecina, tym bardziej, że samolot z Berlina miałem zabukowany dopiero na poniedziałek.

Po kursie zahaczyliśmy jeszcze o ostatni czynny supermarket, aby kupić półprodukty na kolację. Miał być na to czas po pracy, ale obowiązki zatrzymały nas tam o dwie godziny dłużej, do samego kursu. Zanim więc dojechaliśmy do domu było już po północy. Przygotowanie kolacji też troche zajęło, ale kiedy zgasło swiatło i zapłonęły świece, z głośników połynęła muzyka i znów oddalismy się treningowi rumby, tanga i foxtrotta. W mieszkaniu mebli jest jeszcze mało i wciąż warunki nieco spartańskie więc mogliśmy się rozwinąć J. Biedni sąsiedzi z dołu. Pewnie słyszeli każdy krok. W przerwach zaś wiele innych przyjemności do których, wino, serki, grzybki, anchois i owoce w wiśniówce stanowiły miłe tło. Tak nam zeszło do piątej nad ranem, kiedy to już absolutnie trzeba było iść spać, jeśli miała byc mowa o jakimkolwiek poranku po przebudzeniu. Znów się dziwiliśmy, że tyle czasu spędziliśmy na stojąco, gdy można było usiąść albo poleżeć. Kiedy Anioł usnął, mi jeszcze żal było spać gdy mogłem cieszyc sie dotykiem jej wtulonego w moje objęcia ciała i czuwać nad jej spokojnym oddechem. Potem odleciałem w objęcia Morfeusza i ja, ale w radiu śledziłem na bieżąco komunikaty z meczu Polaków z Tunezją na mistrzostwach świata w siatkówce. Kiedy mecz sie zakończył, było już całkiem widno. Anioł tez się obudził.

– To co? Kawę?

– Tak, ale to ja zrobię – odpowiedziała i wysunęła się spod ciepłej pościeli.

Pomyślałem, że żadna kawa, nawet z najlepszym ciastem nie smakowała mi tak jak ta, którą miałem pić za chwilę.

– Helu nie widać! – powiedział Anioł gotując wodę, bo okno z kuchni wychodzi na Zatokę.

– Mglisty poranek – skomentowałem, też wysuwając się spod pościeli.

W kuchni znów ja przytuliłem. Ta rzecz zdecydowanie najlepiej nam wychodzi. Każdego dnia odkrwam przebogatą paletę przyjemności jaką może dać najzwyklejszy, najbardziej niewinny dotyk. A potem z kubkami kawy wylądowaliśmy znów w pościeli gdzie popijając, rozmawialiśmy i słuchaliśmy rozmaitej muzyki. Minęło południe i poranek się skończył. Anioł miał swoje popołudniowe obowiązki więc mi pozostała juz tylko jazda do Szczecina, zważywszy na planowany wkrótce lot. Pozostało mi już tylko odwieźć ją do domu. Po drodze wręczyłem jej kwiatek, za który… sama zapłaciła. Ależ plama! Zatrzymałem się bowiem przed kwiaciarnią, poprosiłem by wybrała ten, ktory podoba jej się najbardziej, po czym ze zgrozą stwierdziłem, że portfel został w marynarce, a marynarka w domu. Pani w kwiaciarni kart nie honorowała, więc Anioł uratował sytuację wyciagając potrzebną kwotę z własnej portmonetki. Bardzo romantyczne J

Poczatek drogi do Szczecina już za Wejherowem przerodził sie w koszmar. Początkowo planowałem podróż pociągiem, ale ponieważ dyrekcja odwołąłą mój lot i zaleciła urlop, stwierdziłem, że samochód sie przyda. Zmierzchało, jechałem sam, więc w milczeniu i nawet radio nie pomagało. Dochodziło do głosu zmęczenie i senność. Robiłem co mogłem, otwierałem okna, puszczałem głośną muzykę, ale nie na wiele sie to zdało. Kryzys narastał z każdym kilometrem, zwłaszcza po minięciu Lęborka. Postanowiłem dojechać jakoś do Słupska i tam zrobic przerwę oraz zadecydować co dalej. Liczyłem na to, że jak zwykle wieczorem mój organizm znów wejdzie na wysokie obroty. Droga jednak dłużyła sie niemiłosiernie ponieważ nie byłem w stanie sie kontrolować i mimowolnie zmniejszałem prędkość do około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pomimo to dwukrotnie zbytr blisko zbliżyłem się środkowej linii, a raz zbyt blisko krawedzi szosy. Po czymś takim uderzenie adrenaliny przywracało mi na parę minut trzeźwość myślenia, lecz potem znów wszystko zaczynało się rozmywać. Raz przyhamowałem, bo wydawało mi się, ze widzę stojący samochód, a to była tylko tablica z odległościami. Na szczęście to już było przed samym Słupskiem, gdzie czekała stacja benzynowa, na której miałem zamiar się zatrzymać. Była wybawieniem. Zatrzymałem sie na jej parkingu, odchyliłem oparcie siedzenia i natychmiast zapadłem w drzemkę. Nie była długa. Trwała z dwadzieścia minut, ale wystraczyło. Na następne dwadzieścia minut poszedłem na kawę do pobliskiego Mc Donalda, gdzie przy okazji przejrzałem gazetę. Wszytko ustąpiło jak ręką odjął. Od tej pory jechało mi się doskonale. Wiedziałem, że późnym wieczorem senność znów mnie dopadnie, więc nie zatrzymywałem sie wiecej. W doskonałej formie dotarłem do Szczecina krótko po dwudziestej pierwszej. Za to dziś spałem aż do jedenastej trzydzieści. Wstawać niemal w południe, po przespanej normalnie nocy nie zdarzało mi się juz bardzo dawno.

Szczecin, 26.11.2006; 22:45 LT

Komentarze