Od rana padał deszcz, wszystko wokół zamglone lecz jechało się przyjemnie. Droga prawie pusta, czas mnie nie gonił, a Trójka nadawała jedną z najlepszych audycji przedpołudniowych jakie miałem okazję wysłuchać. Piotr Baron wspiął się na wyżyny i spreparował świąteczną audycję okraszoną wyłącznie polskimi piosenkami. I to nie hitami z czołówek bieżących list przebojów lecz nieco przykurzonymi, znanymi przed laty, lecz ostatnio jakby trochę zapomnianymi. Jechałem, słuchałem, wcale nie czułem niewyspania. Wpadłem w jakiś dziwny trans. Mógłbym jechać tak daleko przed siebie, choćby na sam kraniec Europy…
Potrzebny był mi odpoczynek zwłaszcza po poprzednim dniu. W pracy, gdzie atmosfera zakreśla sinusoidy z jakimś szczególnym upodobaniem wypaczając się w jej dolnych partiach i kreśląc coraz to dłuższe i głębsze ekstrema, wystarczyło, że spojrzałem we wtorek na minę przełożonego, by widzieć, że dobrze nie będzie. I rzeczywiście nie było. Siedzę nad papierami coraz dłużej, ale efektu nie widzę. Coraz bardziej alergicznie zaczynamy na siebie reagować. Kiedy słyszę, że mam podejść, już się nakręcam. Odnoszę wrażenie, że coraz częściej chodzi tylko o to by pokazać, że coś robię źle dla samego pokazania. Oczywiście wysłuchuję potem litanii z nieśmiertelną puentą: „panie, jak tak mamy to robić, to lepiej od razu nic nie róbmy…” Każda próba dyskusji wywołuje furię. Powinna ona bowiem polegać na przyjęciu do wiadomości, że jest źle i podaniu sposobu poprawy. Próba usprawiedliwienia się, albo nie daj Boże zwrócenia uwagi na to, co zostało już zrobione kosztem (lub pomimo) dyskutowanych niedociągnięć gdzie indziej, powoduje eksplozję porównywalną z pamiętnym wybuchem Krakatau. A ponieważ ja nie znoszę przyjmowania zarzutów z milczącą pokorą, zazwyczaj robi się gorąco. Tak było i w ten wtorek.
– Panie! I pan mowisz, że to jest dobrze?!!! – grzmial pokazując na własnie otrzymane e-mailem zdjęcia..
– Nie mówię, że to jest dobrze, ale to są zdjęcia pokazujące wyłacznie niedociągnięcia. Zdjęcia pokazujące co należy poprawić. Obejrzyjmy również te, które pokazują dobre strony.
– Cooooo?!!! To pan proponuje, zebyśmy siedzieli i słodzili sobie, mówiąc, że wszytko ok?
– Nie, ale myślę, że oprócz krytykowania bieżącego wyglądu powinniśmy zwrócić uwagę od jakiego stanu zaczynaliśmy.
– Czyli według pana jest dobrze i nie ma o czym mówić?
– Mówić jest o czym, ale podkreślam raz jeszcze, że to są zdjęcia do listy prac do wykonania, a więc z założenia złe. Idę o zakład, że jadąc na dowolny ze statków, na który mnie pan wyśle, jestem w stanie przywieźć panu podobne…
No i to była ta kropla, która przelała czarę. Butelka nitrogliceryny spadajaca w przepaść narobiłaby mniej szkody niż moje słowa. Zaniedbując w opini przełożonego swoje obowiązki śmiałem bowiem jeszcze twierdzić, że gdzie indziej jest podobnie. Byłbym chyba został żywcem wdeptany w parkiet, gdyby nie przerwa na lunch. Umówiliśmy się na po lunchu, co pozwoliło nam nieco odetchnąć i przyjąc bardziej dyplomatyczną postawę.
Tak się złożyło, że nieco wcześniej musiałem zareagować na propozycję Eks odwiedzin Tomka. Cały wrzesień przekonywałem Anioła, prosiłem aby sie zgodziła. Miała swoje powody by powiedzieć „nie” i postawić sprawę na ostrzu noża: „wizyta Eks, albo my”. My. Nasz związek to jest zupełnie nowa jakość w moim życiu. To spełnienie wszystkich tych większych i drobniutkich marzeń o miłości. Nawet, a może szczególnie tych, które nie spełniwszy się czasach licealnych albo studenckich powędrowały do lamusa, z którego wygrzebuję je teraz błyszczące swieżością spełnienia. Nie chcąc stracić tego wszystkiego zaproponowałem Eks, że zapewnię jej miejsce w hotelu. Jeśli trzeba to także i dla Tomka, by mogli być przez cały czas razem. Wszystko, tylko nie wizytę i nocleg w moim mieszkaniu. Dla Eks było to zaskoczenie. Reagowała na przemian to złością, to płaczem. To straszyła, że bédzie walczyć, to znów prosiła łkając i tłumacząc, że przecież swiat się nie zawali jesli odwiedzi syna w jego domu.
Telefony, sms-y krążyły, a w miedzyczasie przecież meeting za meetingiem w pracy. Dzwoni. Wciskam czerwoną słuchawkę, aby przestał i wracam do dyskusji. Za trzy minuty dzwoni jeszcze raz. Znów czerwona słuchawka. Meeting to czy się dalej. Sms. W chwili spokojniejszej dyskusji zerkam dyskretnie na ekran: „Jak nie chcesz rozmawiać to nie rozmawiajmy…”
Przerwa. Mógłbym zadzwonić, ale wiem, że nie skończymy w pięć minut. Odpisuję, że zadzwonię około pietnastej trzydzieści. Kolejny meeting, pilne maile, trzy osoby oczekujace na słuzbowe rozmowy via skype. Chyba się wścieknę. Kiedy złapałem chwilę oddechu, wychodzę przed budynek pogadać bez świadków.
– Sorry, nie mogłem odebrać wczesniej twojego telefonu.
– Tak, tak. Rozumiem, masz swoje sprawy zawodowe – wypowiedziane w tonie lekceważąco-ironicznym, mającym znaczyć „mógłbyś wymyśleć coś bardziej przekonywującego”
Po takim początku skończyliśmy szybko, ale tylko te jedną rozmowę. Za parę minut była następna, a potem sms-y.
O północy poszedłem z Aniołem na film „2012”. Był tam taki lukrowany wątek o rozwalonym małżeństwie, które po niezwykłej walce o przetrwanie w obliczu katastrofy odkrywa, że jednak dawna miłość wciąż ich łączy.
– Widzisz, na tym filmie rozwiedzione małżeństwo, też się na nowo zeszło… – opowiadał mi o swoich wrażeniach Anioł.
Chyba chcieli mnie dobić tego dnia, puszczając na ekran jeszcze i taką historię. Zamiast skupiać się na niesamowitych efektach specjalnych, ja śledziłem perypetie tamtej pary, jakby przeczuwając, że wrócimy potem do tego wątku.
Odpowiedziałem mojej narzeczonej, że tak się złożyło iż własnie parę godzin wcześniej prosiłem Eks by nie przyjeżdżała. Demonów więc nie obudzimy.
– Mogę jakoś ci pomóc? – spytała, przytulając sie.
– Nie. Muszę przez to sam przejść.
Odprowadziłem ją do domu. Dochodziła trzecia. Pojechałem do siebie zdrzemnąć się trochę, bo rano wyruszałem w podróż do Szczecina. Wziąłem urlop na czwartek i piątek, by chociaż raz posiedzieć w zakurzonym, szczecińskim mieszkaniu trochę dłużej.
Słuchałem „Trójki”, obserwowałem zamglone krajobrazy i pomyslałem, że skoro urlop, to może przynajmniej zrealizuję swoje drobne marzenie obejrzenia Darłowa. To jedno z ostatnich miasteczek naszego wybrzeża, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Przejeżdżałem nieopodal tyle razy, ale zawsze szkoda mi było czasu na zboczenie dwadzieścia kilka kilometrów od głównej trasy.
Jest coś wyjątkowego w spacerze morską plażą. Jakaś wielka tęsknota, tajemnica, a zarazem spokój i nadzieja na lepsze. Tak jak w piosence śpiewanej kiedyś przez Irenę Santor, która przyczepiła się do mnie tego ranka.
http://www.youtube.com/watch?v=jH__6SKyG9U&feature=player_embedded
Szczecin, 13.11.2009; 01:40 LT