Mozna to nazwac syndromem podrozy. Komputer jesli moze nawalic, to czyni to zazwyczaj krotko po wyjsciu z domu, kiedy juz nie ma szans, aby cos poradzic. Ledwie otworzylem go na gdanskim lotnisku, okazalo sie, ze funkcja bezprzewodowego polaczenia z internetem jest niektywna. Nie pomogla zadna akcja.
Siedze w lounge w Hong Kongu i moge co prawda korzystac z tutejszych koputerow, ale to nie to samo co wlasny laptop. Poza tym z obawy przed wirusami (tak sadze) nie ma mozliwosci podlaczenia najmarniejszego chocby pen drive’a. Wszystkie gniazda USB sa niedostepne dla klientow. Zadnego zdjeca wiec na razie nie bedzie.
Samolot z Frankfurtu do Hong Kongu, jumbo jet, zapakowany byl do ostatniego miejsca. Ludzie upchani jak sardynki w puszce. Na szczescie bylem zmeczony po zarwanych kilku ostatnich nocach. Przysypialem juz podczas czytania najnowszej "Polityki" w oczekiwaniu na kolacje. Kiedy stewardessa zabrala tacke po posilku, wylaczylem lampke i zamknalem oczy. Obudzila mnie jasnosc po wlaczeniu swiatel, kiedy rozpoczelo sie roznoszenie wilgotnych recznikow do odswiezenia sie przed sniadaniem. Po sniadaniu znow przysnalem i do rzeczywistosci przywrocilo mnie dopiero tapniecie samolotu o plyte lotniska podczas ladowania.
Kiedy zaparkowalismy przy bramce i mozna bylo wstac, rozpoczal sie zwyczajowy koncert kilkudziesieciu (a moze kilkuset) telefonow komorkowych. Ludzie nie moga czekac. Gdy tylko zakaz ich uzywania przestaje obowiazywac, wszyscy natychmiast loguja sie do sieci. Tak jakby od tych kilku minut zalezaly ich najwazniejsze sprawy zyciowe.
W tej komorkowej symfonii (a raczej kakofonii) prym wiedzie firmowa melodyjka Nokii, ktora zdazylem serdecznie znienawidzic po przymusowym wysluchaniu tysiecy odtworzen. Z pewnoscia jednak jeszcze dlugi czas przymusowej koegzystencji przede mna. Nie ma dnia bym nie uslyszal jej gdzies na ulicy, w kafejce, albo w biurze. O samolotach nie wspominam, bo nie latam codziennie, ale samoloty "wynagradzaja" z nawiazka nieliczne wolne od tego dzwieku dni.
Potem zaczyna sie szalenczy wyscig do immigration albo do strefy transferow. Jedni ida szybko, inni biegna. Normalnych jak na lekarstwo. Ja (gatunek szybkoidacy) zauwazylem w tlumie wysypujacym sie z bramki, lezace na posadzce uamane kolko od walizki. Ktos widocznie uznal, ze juz nie wrato go podnosic. Liczy sie bowiem kazda sekunda, jak na igrzyskach.
No i po kilku miesiacach przerwy przyszlo sie przeprosic z paleczkami. Na obiad wzialem sobie ryz, kurczaka z kim-chi oraz duzo, duzo grzybkow mu.
Za poltorej godziny ostatni etap podrozy. Samolotem linii Southern China polece do Zhanjiang. Tam zaokretuje na "moj" statek i w niedziele prawdopodobnie wyjdziemy w morze, by po kilku dniach zeglugi dotrzec do ujscia rzeki Jangcy, a potem w gore rzeki do Jiangyin.
Hong Kong, 27.02.2010; 14:30 LT