Na Niemcowej, jeszcze jako licealista usłyszałem o nim po raz pierwszy. ZSRR prowadził wojnę w Afganistanie, nikomu jeszcze nie śniło się, że może powstać coś takiego jak „Solidarność”, a Doktorek swoim donośnym głosem śpiewał z akompaniamentem gitary wieczorami przy wątłych płomieniach świec „Mury”, „Obławę”, „Krajobraz po uczcie”… Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński – to trio wtedy zapamiętałem. Niejednokrotnie później ciarki przechodziły mi po plecach, kiedy słuchałem jego charakterystycznej, dynamicznej muzyki. Dynamicznej lecz bez utożsamianego z dynamiką łomotu. Ot chocby przejmująca „Matka Królów” – opowieść o burzliwych latach polskiej historii na przykładzie życia jednej rodziny i jej pełna niepokoju ścieżka dźwiekowa. Przemysława Gintrowskiego kojarzyłem zawsze jako kompozytora takich trochę monumentalnych i bardzo zaangażowanych utworów. Zaskoczył mnie niezwykle ciepłą, lecz po męsku szorstką kołysanką w filmie „Tato”.
Kiedy słyszałem nazwisko Gintrowski, wiedziałem, że mogę decydować się na słuchanie „w ciemno”. To była zawsze uczta dla ucha. Była. Nadal będzie, lecz nie powstanie już nic nowego. Wczoraj Przemysław Gintrowski odszedł, a wraz z nim kolejne wspomnienia z mojej młodości. Niech Mu śpiewają i grają chóry anielskie, ale nie ckliwie i łagodnie, lecz z ekspresją jaką potrafił się dzielić tylko On.
Szczecin; 21.10.2012; 13:15 LT