PRZED ORĘDZIEM PO WEEKENDZIE

            

Dziwaczny wieczór. Zamiast zająć się albo rozrywką albo pracą, nasłuchuję z telewizora najświeższych newsów w oczekiwaniu na orędzie prezydenta Kaczyńskiego. Mimo, ze na 99% jestem przekonany iż to burza w szklance wody, a prezydent Sejmu nie rozwiąże. Przecież nie potrzeba znajomości ani polityki ani psychologii, żeby widzieć iż przy obecnych sondażach stawiających quasi-koalicjantów na granicy wyborczego progu, warto wykorzystać każdą okazję do nastraszenia by wycisnąć swoje. A wyborczy straszak w obecnej formie skończy żywot dziś o północy.

Ot taka gierka polityków na szczycie, pokerowe zagrywki wytrawnych pokerowych graczy. Cóż, nie od dziś wiadomo, że hazard wciąga i z czasem adrenaliny potrzeba coraz więcej aby osiągnąć ten sam stan emocji. Mówi się też, że kto mieczem wojuje ten od miecza ginie. Ciekawe więc, podczas jakiej błyskotliwej rozgrywki prezydentowi bądź jego bratu podwinie się noga i ich kalkulacje okażą się chybione? Jak spektakularna to będzie porażka? Warto będzie spędzić i tamten hipotetyczny wieczór przed telewizorem. Tyle tylko, że coś mi szepce do ucha iż to my jesteśmy żetonami, a grabki krupiera przesuwają nas z jednej strony zielonego stolika na drugą.

* * *

I już wszystko jasne. Orędzie było krótkie, można więc wrocić do codzienności.

Miniony weekend do fajnych nie należał. Mimo, że wyłuskałem czas na późnowieczorny wypad do kina. „Ja wam pokażę” oglądało się przyjemnie, ale nie był to już chyba taki sam hit jak „Nigdy w życiu”. Więcej przyjemności raczej nie było.Wizyty u rodziców, przykro to pisać, za sprawą pogarszającej sie stale kondycji psychicznej mamy (opryskliwość, histerie, pretensje do wszystkich) wynikają coraz bardziej z poczucia obowiązku zamiast naturalnej potrzeby. Strasznie to brzmi, ale równie okropne jest życie (zwłaszcza taty) w nieustającym potoku rozmaitych, często sprzecznych pretensji, oskarżeń, urojeń, przed którymi każda obrona kończy się nowym morzem łez i atakiem histerii, że wszyscy są przeciwko niej. Nie pomagają żadne zapewnienia o miłości czy współczuciu. Wie swoje. Nawet Paulina wysłuchała lamentu, że naśmiewa się z niedołężnej babci, mimo że zaśmiała się z opowiedzianego żartu, którego babcia wchodząca właśnie do pokoju nie słyszała. Kolejny atak histerii skończył się wezwaniem lekarza, który musiał zaaplikować jakiś zastrzyk uspokajający. Lekarz wysłuchał opowieści o tym, że cała rodzina się z niej naśmiewa  gdy ona z trudem może utrzymać szklankę w trzęsących się rękach. Chyba czuł, że jest to dość subiektywna opowieść, bo tylko kiwał głową i pozwalał mówić. My też nie przerywaliśmy. Coraz bardziej jednak obawiam się, że pojawił się wróg gorszy niż rak. Do tej pory mieliśmy przynajmniej kontakt, a teraz widzę jak z każdym kolejnym tygodniem go tracimy. Mama, obecna fizycznie, odchodzi do swojego wyizolowanego świata rozstrojonej wyobraźni. To dopiero początek, ale strach pomyśleć co będzie, gdy dolegliwości zaczną się nasilać.

Przypadały w ten weekend 76 urodziny taty. Siedzielismy razem przy urodzinowym stole, lecz rozmowa sie nie kleiła, nieliczne toasty wypadały blado, a na koniec i tak wszyscy, a jubilat przede wszystkim, otrzymaliśmy całą litanię pretensji.

Spieszyłem się bo za co się nie zabrałem, wszystko niezależnie ode mnie sie wydłużało. Jakoś wyjątkowo nic się nie udawało. Na dodatek zjeżdżając stromą uliczką w dół zaliczyłem swobodny ślizg po oblodzonej, brukowanej jezdni i mogłem przez dobrych kilka sekund obserwować stojące na dole auto, na którego tyle w końcu się zatrzymałem. Impetu owo zdarzenie już prawie nie miało więc i szkody symboliczne, ale jednak widoczne. Dziwna to była kraksa. Walnąłem w auto i potrzebowałem chwili aby odreagować. Kobieta kierująca tamtym jednak wciąż wpatrzona przed siebie, w światła na skrzyżowaniu. Dopiero kiedy wyszedłem obejrzeć skutki, otworzyła drzwi i ona.

– Stało się coś?

– Jeszcze nie wiem. Niech pani odjedzie metr do przodu.

Porysowany zderzak. U mnie też głównie zadrapania. Odjeżdżamy na drugą stronę skrzyżowania. Proponuję ugodę. Sto złotych i rozjeżdżamy się. Pani zgadza się natychmiast. Problem w tym, że właśnie jechałem do bankomatu i portfel praktycznie pusty.

– Nie mam czasu jeździć po bankomatach – odpowiada miła pani – A ile pan ma przy sobie?

Zaglądam do portfela.

– To bez sensu. Dziesięć złotych i troche bilonu.

– Dobra, nic takiego sie nie stało. Dajmy spokój.

– Przepraszam. Dam pani najwyżej swój adres i telefon, gdyby zaszła konieczność…

– Dobrze. Na wypadek gdyby mąż na mnie nakrzyczał.

Wariacki układ. Sprawca kolizji usiłuje jakośc zadośćuczynić szkody, a poszkodowana się broni J

Mąż chyba nie nakrzyczał, bo telefonu nie było.

W nocy z niedzieli na poniedziałek, kiedy już niemal byłem w Trójmieście, między Wejherowem a Redą omal nie zaliczyłem powtórki ale groźniejszej w skutkach. W nocy padał tutaj śnieg i droga była biała. Na światłach zatrzymały się auta. Zmęczenie, niedospanie spowodowało, że zareagowałem chwilę za późno i mogłem tylko patrzeć jak sunę niczym na saniach w kierunku oczekujących na czerwonym samochodów. Trwało to na tyle długo, że zdążyłem przypomnieć sobie: „noga z hamulca”, ale wcześniej skręciłem już koła  by ominąć auta. Te po odblokowaniu natychmiast rzuciły autem w prawo na chodnik, jakieś zmarzniete klepisko. W trakcie tego manewru jeszcze zdążyłem skręcić w lewo i zatrzymałem sie na poboczu równolegle do szosy. Szczęście że była noc, ruch prawie żaden, żadnych ludzi, żadnych drzew ani rowów, więc w nikogo ani w nic nie uderzyłem. Gdy zapaliło się zielone, po prostu wjechałem znów na szosę i pojechałem za pozostałymi. Adrenaliny dostałem jednak tyle, że senny nastrój ustapił w mig. Auto obejrzałem dopiero w garażu. Nie było ani śladu po ostrym zjeździe na chodnik i pobocze. Dwa poślizgi w jeden weekend chyba wystraczą. Jest szansa, ze już wykorzystałem limit na tę zimę.

Gdynia, 13.02.2006; 23:05 LT

Komentarze