Poszliśmy do kasy kupić bilety na t.zw. małą trasę, a tam miła pani informuje nas, że za piętnaście minut kończy się dzień rozliczeniowy. Strażnicy opuszczą swój posterunek i na Złotą Uliczkę można będzie wejść za darmo. To nam uświadomiło, że już niestety zrobiło się późne popołudnie, lecz z drugiej strony trochę koron zostaje w kieszeni. Postanowiliśmy poczekać przy kawie i po wspomnianym kwadransie ruszyliśmy.
No cóż, trudno było zaliczyć ten spacer do udanych, bowiem deszcz stopniowo przybierał na intensywności.
Jednak nawet i w taką pogodę nie sposób nie zachwycić się malutkimi domkami niemal żywcem wyciagniętymi z ilustracji dziecięcych książeczek.
W ich wnętrzach dziś mieszczą się rozmaite galerie i sklepiki.
Aż do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku służyły jako domki mieszkalne. Dobudowane do ściany muru obronnego, który limitował ich wielkość słuzyły jako mieszkania m.in. straży zamkowej. Potem zajmowała je praska biedota, aż w końcu zostały odkryte przez artystów. W jednym z nich tworzył m.in. Franz Kafka.
Kiedy doszliśmy do końca, naszym oczom ukazał się widok niezwykły. To nic, że w strugach deszczu. Panorama starego miasta nad Wełtawą sprawiała, ze zapominało się o pogodzie.
Nie na długo jednak, bo w końcu nawet najlepsze znieczulenie kiedyś mija, a zimne krople spływające po ciele okrytym nasiąkniętą odzieżą w końcu przywracają do rzeczywistości. Wielu nam podobnych schroniło się więc tymczasowo w zamkowej bramie licząc na przejaśnienie.
To jednak nie nadchodziło. Dołaczyliśmy więc do grupki zdesperowanych, która straciła cierpliwość by oczekiwać niemożliwego i ruszyliśmy w dół.
Po drodze zatrzymalismy się na chwilę, by jeszcze raz podziwiać niesamowitą panoramę. Tym bardziej, że otwierały się przed nami kolejne jej fragmenty.
Widać już było całe wzgórze Petřin ze słynną minaturą paryskiej Wieży Eiffle’a na szczycie.
Wieża obchodzi w tym roku 120-lecie swojego istnienia. Jest niewiele młodsza od pięciokrotnie większego, francuskiego oryginału. Mało jednak brakowało by zakończyła żywot dawno temu. Jej sylwetka bowiem psuła spokój kompozycji urzędującemu na Hradčanach… Hitlerowi. Tu jednak zwyciężyła spokojna strategia Czechów. Wiedzieli, ze sprzeciwianie się woli Führera było bezcelowe, więc rozkaz zburzenia przyjęli do wiadomości, po czym zaczęli sprawę tak opóźniać, tworząc rozmaite mniej lub bardziej sensowne przeszkody, aż w końcu wódz III Rzeszy wyjechał do Berlina i obiekt przestał go denerwować.
W lewo od Petřina wiła się Wełtawa. Jej brzegi spinały liczne mosty, tworzące teraz szereg ginących we mgle łukowatych konstrukcji.
Zeszliśmy na dół. U podnóża stoku znajdowało się wejście do stacji metra. Zaledwie kilka minut jazdy dzieliło nas od Placu Wacława. Nie wiem, czy wynika to z pagórkowatego ukształtowania terenu, czy może z czegoś innego, ale głębokości, na których znajdowały się stacje były bardzo różne. Zdarzały się tunele drążone wyjątkowo głeboko pod ziemią, do których prowadziły bardzo długie tuby z ruchomymi schodami. Na ich końcu ludzie byli już znacznie pomniejszeni przez perspektywę.
Mimo, że przemoczeni, nie mogliśmy nie zatrzymac się przy kiosku z kiełbasami. Gdzież tam mikrym hot dogom do bagietki z włożoną doń vaclavską klobasą rozmiaru XXL. Co ciekawe, na trasach naszych spacerów rzadko kiedy spotykalismy owe kiełbasy w miejscach innych niz Vaclavske Namesti. Tak jakby był to atrybut wyłącznie tego miejsca.
Posileni mogliśmy spokojnie schronić się w hotelowym pokoju. Zrzucenie z siebie mokrych ciuchów było przyjemne, a przytulenie się pod ciepłą kołdrą jeszcze bardziej. Dawno już nie kładlismy się spać tak wcześnie. Gdzieś po głowie kołatała mi jeszcze myśl o wzgórzu Petřin i świadomość, ze kolejka linowa czynna jest do dwudziestej trzeciej.
– Jedziemy na Petřin? – zapytałem prawie przez sen gdy zegar wybił dziewiątą.
– Jedziemy – odpowiedział równie zaspany Mój Anioł.
– Na pewno?
– Tak
– Ale czy na pewno chcesz, czy tylko tak mówisz, bo wiesz, ze ja chcę? – drążyłem temat przytulając się mocniej. Fajnie było i ciepło, a w przedpokoju czekały mokre buty i zarazem ostatnia szansa by zobaczyć nocna panoramę Pragi ze wzgórza.
– Na pewno chcę jeśli ty tego chcesz – odpowiedział Mój Anioł.
– No to wstajemy – odrzekłem nie ruszając się z miejsca.
– Wstajemy – równie stanowczo i leniwie podchwycił mój Anioł.
– Wstajemy. Liczymy do trzech. Jeden…
– Dwa…
– Dwa i pół…
– Dwa i trzy czwarte
– Dwa i cztery piąte
– Dwa i pięć szóstych
Tak nam zeszło chyba do kwadrans po dziewiątej.
– Musimy wstać jeśli chcemy zdążyć
– Musimy.
W końcu się udało. Tym razem nie metrem lecz tramwajami pojechalismy na drugą stronę rzeki w okolice dolnej stacji kolejki linowej. Co ciekawe, także na kolejkę ważny był nasz trzydniowy bilet komunikacji miejskiej. Załapalismy się na kurs o 22:30. O 23:00 ostatni wagonik zjeżdżał z góry. Czasu więc niewiele, ale musiało wystarczyć.
Największym rozczarowaniem był fakt, że okolice górnej stacji były gesto porośnięte drzewami. O widokach można było zapomnieć. Nadzieję dawała pobliska miniatura Wieży Eiffla. Niestety, moglismy na nią popatrzeć tylko z dołu, bo choc latem wpuszcza się zwiedzających do późnego wieczora, to jednak nie aż tak późnego. Zamykają bramki o dwudziestej drugiej.
No cóż, nie tym razem. Poszlismy więc z powrotem na stację i po paru minutach ostatnim kursem jako jedyni pasażerowie zjeżdżalismy na dół. Tramwajami jeździlismy troche na ślepo, trzymając się tylko z grubsza ustalonego kierunku, ponieważ nie chciało mi się dokładnie studiowac planów. Musielismy więc korygować trasę gdy zdarzało się pojechac za daleko, ale podobało mi się to, bo lubię oglądać wszelkie pojazdy szynowe. Pewnie mi zostało z czasów zabaw dziecinną kolejką.
Około północy bylismy znów na Placu Wacława. Kioski jeszcze były czynne, więc zjedliśmy po kolejnej kiełbasie kontemplując pieknie oświetlony, zamykający perspektywę gmach Muzeum Narodowego.
Nad nami pyszniły się neony promujące czeskie piwo. Pochodzący z Českych Budejovic Budweiser przetrwał czas komuny w pamięci światowych konsumentów głównie za sprawą Amerykanów, którzy promowali za oceanem tę markę. Powrót do gospodarki rynkowej w Czechach to m.in. walka z Amerykanami o prawa do tego jednego z najsłynniejszych czeskich produktów.
Nie piliśmy tym razem piwa, poniewaz w hotelu czekała na nas przysługujaca nam w pakiecie butelka wina. Opróżniliśmy ją przed snem pod ową ciepłą kołderką. Wino było zresztą ciekawym odkryciem tej wycieczki. Ściślej, wino musujace „Bohemian Sekt” było rewelacyjne w smaku i do złudzenia przypominało katalońską cavę. Jedno nawet przywieźliśmy ze sobą do Polski, ale nie uchowało się długo.
Gdańsk; 09.11.2011; 23:20 LT