Tę podróz zaplanowaliśmy już w marcu. Najtrudniejsze było… skoordynowanie promocji. Najpierw na „Grouponie” kupiliśmy dwa noclegi w czterogwiazdkowym hotelu w Pradze tuż obok Placu Wacława. W miedzyczasie LOT ogłosił promocyjną sprzedaż biletów po Europie. Trzeba było teraz wybrać okres, kiedy bilety rzeczywiście kosztują tak tanio i kupić je na taki dzień, na który obowiązywać będzie także rezerwacja hotelu. Wyszło nam, że najlepiej będzie pasować końcówka sierpnia. Czekania od marca prawie pięć miesięcy, ale kiedy nie odlicza się dzień po dniu, czas przelatuje nie wiadomo kiedy…
I nadszedł piątek – dzień wolny od pracy, w którym grubo przed piątą rano pojawilismy się na lotnisku, by polecieć samolotem do Warszawy. Tam przesiedliśmy się na lot do Pragi i około dziewiątej wylądowaliśmy w stolicy Czech. Lotnisko Ruzyne nie jest położone w mieście jak Okęcie. Do Pragi trzeba dojechać kilkanaście kilometrów. Jest kilka opcji, a my wybraliśmy autobus nazywający się airport express albo jakoś podobnie. Jego zaletą jest, że jedzie prosto do dworca głównego (Hlavni Nadrazi) zatrzymując się po drodze chyba tylko dwa lub trzy razy, podczas gdy autobusy miejskie z lotniska docierają jedynie do końcowych stacji metra. Niestety, jest to jedyna zaleta tego autobusu. Cżęstotliwość kursowania (co pół godziny) sparwia, że jest potwornie zatłaczony juz na samym początku. Ściśnięci jak śledzie w beczce podróżowaliśmy na stojąco czterdzieści pięć minut. Kiedy czekaliśmy na ów, pożal się Boże express, z lotniska odjechało kilka autobusów miejskich. W drodze powrotnej nie popełniliśmy drugi raz tego samego błędu, lecz dojechaliśmy metrem do koncowej stacji Dejvicka skąd co dziesięć minut odjeżdżały autobusy na Ruzyne. Czasowo wyszło tyle samo, albo nawet ciut krócej, finansowo znacznie lepiej bo nie zaplaciliśmy nic dodatkowo korzystając z wykupionego wcześniej trzydniowego biletu na komunikację miejską , no i przede wszystkim było luźniej.
Dochodziła jedenasta, kiedy dotarlismy do naszego hotelu „Felix”. Doba hotelowa zaczyna się dopiero od czternastej. Chcieliśmy tylko zostawić walizki, ale sympatyczna obsługa tego hotelu od razu udostępniła nam pokój. Moglismy więc spokojnie wziąć prysznic po podróży (ważne bo tego dnia w Pradze dzień był wyjatkowo upalny), a nawey trochę się zdrzemnąć, ponieważ poprzedzającą noc mieliśmy zupełnie nieprzespaną.
Po wyjściu z hotelu najpierw koniecznie posililismy się slynnymi kiełbaskami serowanymi w kioskach na Placu Wacława. Co ja mówię: kiełbaskami. To były wielkie kiełbasy w bułce. Tradycyjne hot dogi to przy nich mikrusy.
Tego dnia w Pradze niebo było zupełnie bezchmurne, a temperatura w cieniu wynosiła +35°C. Nie jest to pogoda sprzyjająca spacerom po mieście, więc z utęsknieniem czekaliśmy na wieczorną wycieczkę statkiem po Wełtawie, która mogła przynieść ulgę. A tymczasem snuliśmy się powoli uliczkami Starego Miasta.
Praga miała to szczęście lub nieszczęście, że zajęta została przez hitlerowców bez walki. Europa w świetle jupiterów poświęciła niepodległość tego młodego kraju, rzucając go na żer III Rzeszy w złudnej nadziei, że nasyci tym szaleńca i kupi pokój. Dzięki temu jednak zabytkowa zabudowa miasta ocalała. Podobnie wyzwolenie miasta, które nastąpiło w ostatnim dniu wojny, tydzień po upadku Berlina, gdy niemiecka armia była już w kompletnej rozsypce, nie spowodowało wielkich zniszczeń. Dzięki temu w odróznieniu od n.p. Warszawy cieszy oko zachowanym starym układem miasta. To, że zachowane, to nie wszystko. Praga była bogatym miastem i to widać na każdym kroku. Każda kamienica jest pełna rozmaitych ozdób. Gdzie się nie spojrzy, tam rzeźby i malowidła. Niezależnie od epoki, w której powstawal budynek.
Jednym z najpiekniejszych budynków jest secesyjny Miejski Dom Reprezentacyjny (Obecni Dum). Tutaj w 1918 roku ogłoszono niepodległość Czechosłowacji i tutaj w 1989 roku miało miejsce pierwsze spotkanie komunistycznyc władz z Forum Obywatelskim Vaclava Havla, które doprowadziło do oddania władzy demokratycznie wybranym przedstawicielom narodu.
Upał dawał się nam we znaki, więc zanim zwiedziliśmy muzeum Alfonsa Muchy, postanowiliśmy napić się piwa w jakiejś ustronnej gospodzie. Tak trafiliśmy do restauracji „V cipu”, cokolwiek by to miało oznaczać.
Warzono tam piwo na miejscu, co już samo w sobie było fajne.
Takie zamówiliśmy.
Przy okazji obejrzałem wiszące na ścianach ciekawe pamiątki, jak na przykład rozmiate zarządzenia, aby nie rozmawiać o polityce, czy nie wprowadzać psów.
Muzeum Muchy oferuje zwiedzjącym ekspozycję co najmniej kilkudziesięciu jego dzieł. Prace tego artysty rozpoznawalne są niemal natychmiast dzięki charakterystycznej kresce oraz tematyce (kwiaty, portrety, ludowe stroje…). Trudno mówić o secesyjnej sztuce nie wspominając tego malarza. Sławę zdobył w wieku 35 lat tworząc w 1894 roku plakat do sztuki „Gismonde”.
Plakatom pozostał wierny i była to główna dziedzina jego twórczości. Wiele z nich eksponowanych jest właśnie w owym muzeum. Szkoda tylko, że praskie muzea są tak drogie. Zobaczenie na przykład owej ekspozycji to równowartość kilkudziesięciu złotych od osoby (180 CZK = 32 PLN).
Po wyjsciu z muzeum poszliśmy na staromiejski rynek.
Tam zawsze są tłumy, ale ten przed zegarem był szczególny. Trwał w milczeniu. Myslałem, że wszyscy kontemplują urodę owego czasomierza, ale po chwili zrozumiałem. Zbliżała się pełna godzina i ten tłum turystów czekał na przedstawienie odgrywane przez mechaniczne figurki pojawiające się w specjalnym okienku.
Wśród wąskich uliczek często trafialiśmy na sklepy oferujące absynt. Czechy były jednym z dwóch (oprócz Wielkiej Brytanii) karjów w Europie, gdzie oparto się tujonowej histerii i nie zakazano sprzedaży tego trunku. Daremnie trudziłem się w poszukiwaniu absyntu w Paryżu pomimo, że był tam bodaj najchętniej spożywany (albo pod jego wpływem tam powstały najwieksze dziela sztuki). Francja zezwala dziś u siebie na produkcję absyntu jedynie na eksport, a Czechy są pod tym wzgledem prawdzimym El Dorado.
O wpół do siódmej wieczorem zaczynała się nasza wycieczka „Prague by night”. Wtedy jeszcze było całkiem widno, ale rejs statkiem miał trwac trzy godziny. Ruszyliśmy w górę rzeki w kierunku słynnego Mostu Karola. Obok nas kręciło mnóstwo innych stateczków pasażerskicg. Tak licznej białej floty mógłoby pozazdrościć Pradze niejedno morskie miasto.
Mieliśmy stolik na górnym pokładzie co o zmierzchu w ów upalny dzień było doskonałym miejscem do odpoczynku i zarazem podziwiania przy lampce wina do kolacji zmieniających się widoków.
Stateczek bez problemu mieścil się pod przęsłem czternatowiecznego mostu.
Oglądaliśmy panoramę starego miasta w świetle zachodzącego słońca.
Potem przepłynęliśmy przez śluzę i dalej w górę rzeki aż zupełnie wyplynęliśmy poza miasto. Wtedy statek zawrócił ogladaliśmy te same widoki, ale już rzeczywiście „by night”.
Kiedy wróciliśmy do hotelu dochodziła północ. To był długi dzień. Na szczęście w hotelu „Felix” śniadanie serwują do poludnia, więc nie musieliśmy nazajutrz zrywać się o świcie.
Gdynia; 23.09.2011; 09:50 LT