POWRÓT Z MANILI

Pora zakończyć relację z podróży do Manili, bo czas ucieka, wciąż Praga czeka na opisanie, a nowych tematów nie brakuje…

* * *

Ostatni dzień w Manili upłynął mi pod znakiem kolejnych spotkań, po których pozostało już tylko jechać na lotnisko. Stolica Filipin leczyła rany po uderzeniu niedawnego tajfunu i przygotowywała się na nadejście następnego, który znajdował się już o niecałą dobę drogi od wyspy. Oglądałem z okna samochodu zdewastowany bulwar oraz worki z piaskiem mające wypełnić lukę po fragmentach zniszczonego falochronu.

Manila 51

Manila 52

Manila 53

Manila 55

Wzdłuz głównych ulic „straszyły” puste szkielety konstrukcji do rozpinania banerów reklamowych. Ponoć niedawno miał miejsce wypadek, że solidanie przymocowany i zarazem wytrzymały baner zadziałał jak zagiel i konstrukcja o wysokości kilku pięter runęła na samochody oraz przechodniów. Pod groźbą wysokich kar nakazano potem zwijanie płacht przed uderzeniem wichury. Zwinięte rulony reklam przymocowane były teraz w centralnych punktach owych konstrukcji. Jeśli przetrzymają uderzenie tajfunu, rozpostarte zostaną ponownie.

Manila 56

Lotnisko w Manili pęka w szwach. Sądząc po stylu wykończenia wnętrz ma jakieś trzydzieści albo czterdzieści lat, co zważywszy na ogromny rozwój ruchu lotniczego stanowi całą epokę. W wielkiej hali kłębią się tłumy ludzi. Kolejki do odpraw, kontroli bezpieczeństwa, a po przejsćiu tego wszystkiego z braku miejsca niezbyt bogata oferta dla ludzi, którzy mają jeszcze trochę czasu do podstawienia ich samolotu. Nie miałem „złotej karty” Miles and More bo ostatnio latam rzadziej i z trudem łapię się na srebrną, więc o wejściu do „lounge”, czyli saloniku, w którym w dość komfortowych warunkach, z dostępnymi (na ogół darmowymi) przekąskami i napojami mozna poczekać, aż ropocznie się boarding mogłem tylko pomarzyć. Miałem za to kartę kredytową Diners Club, która nieraz pomagała mi w takich przypadkach. Tak było i tym razem. Nie musiałem oglądać się na ofertę Star Alliance, ponieważ „Diners Club” miał swój salonik. Tam spędziłem czas przed komputerem, popijając gin z sokiem pomarańczowym, i przekąszając sandwichami.

Budynek dworca lotniczego w Bangkoku, gdzie miałem przesiadkę to dla odmiany nowoczesny moloch. Miałem tam niecałą godzinę na przejście do samolotu Lufthansy i zdążyłem z wielkim trudem. Setki metrów korytarzy do pokonania robią swoje pomimo ruchomych chodników i dobrych oznaczeń. Jednak jeden fałszywy ruch, pójście w złym kierunku, niechybnie kosztowałoby spóźnienie na lot. Dlatego zapamiętałem tylko pełną koncentrację i pośpiech. Kiedy już usiadłem w fotelu i rozpoczął się lot do Frankfurtu, podobnie jak poprzednim razem niemal natychmiast zapadłem w sen. Obudziłem się dopiero na dwie godziny przed lądowaniem, gdy stewardessy rozpoczęły przygotowania do podawania śniadania.

W pociągu Szczecin – Gdynia; 16.10.2011, 21:00 LT

Komentarze