Pora zakończyć relację z podróży do Manili, bo czas ucieka, wciąż Praga czeka na opisanie, a nowych tematów nie brakuje…
* * *
Ostatni dzień w Manili upłynął mi pod znakiem kolejnych spotkań, po których pozostało już tylko jechać na lotnisko. Stolica Filipin leczyła rany po uderzeniu niedawnego tajfunu i przygotowywała się na nadejście następnego, który znajdował się już o niecałą dobę drogi od wyspy. Oglądałem z okna samochodu zdewastowany bulwar oraz worki z piaskiem mające wypełnić lukę po fragmentach zniszczonego falochronu.
Wzdłuz głównych ulic „straszyły” puste szkielety konstrukcji do rozpinania banerów reklamowych. Ponoć niedawno miał miejsce wypadek, że solidanie przymocowany i zarazem wytrzymały baner zadziałał jak zagiel i konstrukcja o wysokości kilku pięter runęła na samochody oraz przechodniów. Pod groźbą wysokich kar nakazano potem zwijanie płacht przed uderzeniem wichury. Zwinięte rulony reklam przymocowane były teraz w centralnych punktach owych konstrukcji. Jeśli przetrzymają uderzenie tajfunu, rozpostarte zostaną ponownie.
Lotnisko w Manili pęka w szwach. Sądząc po stylu wykończenia wnętrz ma jakieś trzydzieści albo czterdzieści lat, co zważywszy na ogromny rozwój ruchu lotniczego stanowi całą epokę. W wielkiej hali kłębią się tłumy ludzi. Kolejki do odpraw, kontroli bezpieczeństwa, a po przejsćiu tego wszystkiego z braku miejsca niezbyt bogata oferta dla ludzi, którzy mają jeszcze trochę czasu do podstawienia ich samolotu. Nie miałem „złotej karty” Miles and More bo ostatnio latam rzadziej i z trudem łapię się na srebrną, więc o wejściu do „lounge”, czyli saloniku, w którym w dość komfortowych warunkach, z dostępnymi (na ogół darmowymi) przekąskami i napojami mozna poczekać, aż ropocznie się boarding mogłem tylko pomarzyć. Miałem za to kartę kredytową Diners Club, która nieraz pomagała mi w takich przypadkach. Tak było i tym razem. Nie musiałem oglądać się na ofertę Star Alliance, ponieważ „Diners Club” miał swój salonik. Tam spędziłem czas przed komputerem, popijając gin z sokiem pomarańczowym, i przekąszając sandwichami.
Budynek dworca lotniczego w Bangkoku, gdzie miałem przesiadkę to dla odmiany nowoczesny moloch. Miałem tam niecałą godzinę na przejście do samolotu Lufthansy i zdążyłem z wielkim trudem. Setki metrów korytarzy do pokonania robią swoje pomimo ruchomych chodników i dobrych oznaczeń. Jednak jeden fałszywy ruch, pójście w złym kierunku, niechybnie kosztowałoby spóźnienie na lot. Dlatego zapamiętałem tylko pełną koncentrację i pośpiech. Kiedy już usiadłem w fotelu i rozpoczął się lot do Frankfurtu, podobnie jak poprzednim razem niemal natychmiast zapadłem w sen. Obudziłem się dopiero na dwie godziny przed lądowaniem, gdy stewardessy rozpoczęły przygotowania do podawania śniadania.
W pociągu Szczecin – Gdynia; 16.10.2011, 21:00 LT