Sztorm nie wydmuchał się wczoraj po południu. W nocy uderzył jeszcze mocniej. Przy którymś kolejnym przechyle pękły taśmy spinające deski w pakiety. Rozyspały się jak pudełko zapałek, a te które stały wyżej, mimo że zachowały swą inegralność przechyliły się i spadłyby z pokrywy ładowni gdyby nie trzymające je łańcuchy. No i mamy teraz problem do rozwiązania. Żeby wyładować którykolwiek z pakietów, trzeba rozpiąć trzymające całość łańcuchy. Rozpięcie ich zaś to natychmiastowe zawalenie przechylonej ściany ładunku. Na dodatek nie możemy przesunąć dźwigu ani o milimetr, bo jeden z pakietów oparł się o jego nogę.
Sztorm sprawił też, że o całą dobę opóźnia się nasze przyjście do Port Canaveral. Tym samym o dobę przesuwa się cały grafik i juz wątpliwy robi się mój powrót na kolejny weekend za tydzień. Chyba wszystko się sprzysięga, żebym broń Boże nie wspominał tego wyjazdu jako bezproblemowego.
Dwa dni rozchybotanego pokładu pod stopami, obijających sie po kątach niezasztauowanych przedmiotów to także dwa dni stracone dla prac nad raportami, które miałem w planie podgonić podczas owej podróży. Pozostała jeszcze niedziela. Jutro być może uda się już pozostawić laptopa bez opieki, a nie jak teraz trzymać wciąż na kolanach.
Zwiększyliśmy prędkość. Niż nas już minął i odsuwa się na północ. My na południe więc po obiedzie zaczęły przerzedzać się chmury i wreszcie pojawiło się słońce. Jeszcze kiwa, ale jakoś inaczej, weselej świat wygląda. Wrzuciłem płytę z szantami do kompa, aby zarazić się nieco jej optymizmem. Poczytam jeszcze trochę „Piątą Górę”. Potem kolacja i zaliczony kolejny dzień.
Atlantyk, 07.05.2005