Miałem grzecznie przespać całą nockę z soboty na niedzielę, żeby w dobrej formie wyruszyć z końcem weekendu w drogę powrotną do Gdyni. Dwadzieścia minut po północy telefon od eks: odwiozła Tomka do szpitala. Chyba wyrostek. Nastepny telefon przed drugą: razem wrócili do domu. Dostał jakis zastrzyk i rano się okaże co dalej. Rano wydawało się, że idzie ku dobremu lecz w południe kolejna wiadomość, że jednak szpital. O czternastej nadal nie było wyników ani… pediatry, więc wciaż nic nie wiadomo.
Jakos wszystko ostatnio wokół szpitali mi się kręci. Rano odwiozłem mamę na chemioterapię. Po powrocie zostałem u nich na obiad. Popołudnie spędziłem u siebie. Żaden statek nie zgłaszał problemów, więc mogłem zdrzemnąć się godzinkę. Teraz pora się pakować by po kolacji ruszać w drogę. Jestem niespokojny i korci mnie, żeby zamiast do Gdyni, pojechać do dzieciaków i być przy Tomku. Jutro muszę jednak oddać auto w Starogardzie Gdańskim, a ten wyrostek i tak wciąż niepewny. Może to fałszywy alarm. Narazie jestem w kontakcie z eks. Zawsze w razie czego mogę jechać do nich z Gdyni.
Jadąc jedną z ulic, kątem oka zauważyłem reklamowy billboard, głoszący, że coś jest „dziecinnie proste” lecz „poważnie jakieś tam” (nie pamietam dokładnie). Pomyslałem sobie, ze twórca tego hasła z góry zakładał, że dzieci nie traktuje sie poważnie. Moim zdaniem, biedne są jego dzieci. Zawsze byłem wrogiem traktowania dzieci w sposób infantylny. Uważałem, że nawet dwu-trzylatka należy traktować jako poważnego partnera do rozmowy, oczywiście na miare jego intelektualnych możliwości. Jest czas na żarty i zabawę, ale jest też czas na poważne rozmowy, bo taki brzdąc ma także swoje poważne, życiowe problemy. Dla niego złamany kijek jest nie mniej ważny niz dla nas uszkodzony samochód. Wielu dorosłych zdaje sie o tym zapominać. Wystarczy obejrzeć chociażby „Korczaka” Wajdy, albo wspomnianą już kiedyś przeze mnie „Sprawę Kramerów”, by zorientować sie jak ważna jest normalna, poważna rozmowa. Miałem to szczęście, ze mimo nieciągłej obecności przy dzieciakach, dane mi było przegadać z nimi wiele spacerów i wieczorów. Była to prawdziwa wymiana mysli, równie ważna dla nich jak i dla mnie.
Nigdy nie uzywaliśmy wobec naszych dzieci określeń typu „hau-hau” na psa, czy „bim-bam” na tramwaj. Od poczatku wszystko było nazywane po imieniu i dzieciaki swietnie dawały sobie z tym radę. Powiem nieskromnie, ze w efekcie miały bardzo bogaty jak na dwu-trzylatka zasób słów.
Rozpędziłem się, ale jestem już w „niedoczasie”. Pora zamykac kompa, jeść kolację i ruszać.
Szczecin, 19.06.2005