Święta jak zwykle w drodze. Nieco ponad dwadzieścia cztery godziny minęły od Wigilii, a już zdążyliśmy obrócić do Szczecina i z powrotem.
To już taka nasza tradycja, że jeśli przyjeżdżamy na święta do Szczecina, wyruszamy z Trójmiasta tuż po zamknięciu biura. Gdzieś za Słupskiem zapadają ciemności i pojawia się pierwsza gwiazda. Potem uspokajają się radiowe audycje i rozpoczyna się koncert kolęd. Ruch na szosach słabnie, coraz mniej aut spotykamy. Prawie nikogo na ulicach, jedynie swiatła w mijanych domach świadczą o tym, że ten spokój jest tylko pozorny, że nikt nie śpi. Na mijanym obok drogi cmentarzu tyle płomyków świec, że więcej widuje się co najwyzej pierwszego listopada. Z głośników płynie delikatny głos Beaty Rybotyckiej śpiewającej wzruszającą „Kolędę dla nieobecnych”. W taki wieczór jak ten niemal czuje się ich obecność.
I wtedy prowadzący audycję redaktor, przeczytał wiersz napisany przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego sześćdziesiąt szęść lat temu. Kiedy na zakończenie, za sprawą realizatora niemal płynnie przeszedł on w nagranie „Lulajże Jezuniu”, nie byłem w stanie się odezwać. Wysłuchaliśmy do ostatniej nuty w milczeniu, w ciemnościach rozświetlanych tylko przez ułamki sekundy reflektorami mijanych samochodów.
Myślę, że do złożonych Wam wczoraj życzeń powinienem dopisać to postcriptum: Byście z każdej wędrówki mogli powrócić przynajmniej w okolicę ulicy zdradzonego dzieciństwa. I byście smakowali każdą chwilę dzisiejszego Bożego Narodzenia, które po wielu latach powróci jedynie w strofach wiersza, nutą kolędy, dreszczem na plecach i ściśniętym gardłem. Najpiękniejszych świąt Wam życzę.
Konstanty Ildefons Gałczyński – Powrót:
A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?”
„Wędrowałem przez głupi świat.”
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście,
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask swieczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynnie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU,
ME PIEŚCIDEŁKO.
1947
Gdańsk, 25.12.2013; 23:50 LT