POSŁANIEC ZŁYCH WIADOMOŚCI


Miał nam styczeń dać popalić, a tymczasem śnieg przestał nas straszyć wraz z nastaniem Nowego Roku. Co oczywiście nie znaczy, że jest pięknie. Zima, jeżeli nie jest mroźna snieżna, biała i czysta, w naszych warunkach zmienia się w uwalną błotem, pełną chłodnej wilgoci, szarą i ponurą porę roku. Pewnego dnia jednak, kiedy rano szykowałem się do pracy, znalazłem chwilowy wyłom w tej szarości. W oddali lśniła odbitym, słonecznym blaskiem cieniutka linia Mierzei Helskiej.

Mierzeja Helska 01

Chmury rozstąpiły się w tamtym miejscu tylko na chwilę, ale wystarczyło czasu, by pobiec po aparat fotograficzny.

Mierzeja Helska 02

Tymczasem zamiast pogody styczeń zapamiętamy z innych powodów…

Jesienią kilka osób na statku zachorowało na grypę. Ot, przeziębienie jakich wiele, a w zamkniętej społeczności o coś w rodzaju małej epidemii szczególnie łatwo. Minęły dwa lub trzy dni i wszyscy wrócili do dawnej formy, ale jeden nie. Jego stan się pogarszał na tyle, że lekarz zalecił zdanie go na ląd do szpitala jak najszybciej. Zaczęła się walka z czasem i z pogodą. Helikopter nie był w stanie w nocy podczas stormu podejść na bezpieczną odległość. Pozostała więc łódź ratownicza, lecz dla niej na otwartym morzu fala była zbyt wielka. Bliżej zaś statek nie mógł podejść z powodu skalistych płycizn.  Trzeba było płynąć dalej, w kierunku większego portu. O świcie helikopter się poderwał i zdołał odebrać chorego. Wszystkim kamień spadł z serca. Po kilkunastodniowym pobycie w brazylijskim szpitalu (bo akcja toczyła się u wybrzeży Brazylii) pacjent doszedł do siebie na tyle, że mógł wracać do kraju. Wrócił, ale wciąż pozostawał w szpitalu. T.zw. powikłania pogrypowe dawały znać o sobie.

Minął Nowy Rok i Trzech Króli. Po świętach warcalismy do codzienności. Wieczór. Ćwiczyliśmy właśnie kolejnego walca, kiedy zadzwonił telefon. Wyszedłem na korytarz, by nie przeszkadzać w prowadzeniu zajęć.

– Mam smutną wiadomość – rozpoczęła nasza pani doktor – Pan Andrzej zmarł przed godziną… Niewydolność serca…

Kilka następnych dni to oprócz zajęć jak codzień, powiadamianie znajomych i przyjaciół, kontakt z rodziną, napisanie okolicznościowej notki, pogrzeb…

Prawie nigdy nie jesteśmy w stanie zdążyć na rozpoczęcie zajęć w szkole tańca. Po pracy wpadamy tam biegiem, zazwyczaj jak trwa już rozgrzewka (o ile w ogóle tam przychodzimy, bo ostatnio niestety coraz częściej nawął zajęć zmusza nas do rezygnacji). Tak było i w ubiegłym tygodniu. Kiedy biegniemy z parkingu, widzimy przez okna sali na jakim etapie rozgrzewki grupa się znajduje (czasem zaczynają z kilkuminutowym opóźnieniem i to jest prawie jak bonus dla nas). Tym razem też miało się udać, ponieważ grupa jeszcze dyskutowała o czymś zamiast tańczyć. Wpadliśmy roześmiani ze zwyczajowym „dzień dobry” i szybko zaczęliśmy zmieniać obuwie.

– Właśnie informowałem państwa – zwrócił się do nas trener – że wczoraj umarł pan Jerzy…

Pan Jerzy. Emeryt, który jak mówiono, nie miał czasu zostać emerytem, tyloma rzeczami się zajmował. Od lat przychodził z żoną do tej szkoły. Niejednokorotnie pomagał nam korygować błędy, których zwłaszcza ja robiłem mnóstwo. Przychodzili na zajęcia regularnie. Odtańczyli jeden albo dwa tańce, po czym on siadał na ławeczce, przyglądając się nam, albo z kimś dyskutując. Jego żona często wtedy podchodziła do nas i udzielała dodatkowych wskazówek niezależnie do trenera. Trudno było przecenić te indywidualne lekcje. Kto wie czy nauczylibyśmy się chociaż połowę z tego co porafimy, gdyby nie ona. Chociaż z moim talentem do tańca i muzyki w ogóle wobec jej profesji nauczycielki muzyki, przeżywałem niesamowite stressy godzinami nie mogąc podołać prostemu ćwiczeniu kroku spętanego konia koniecznego do prawidłowego tańczenia samby. Czasem ona zajmowała się Aniołem, który tańce latynoamerykańskie ma we krwi i doskonaliły na wyższym poziomie rozmaite ozdobniki, podczas gdy Pan Jerzy zajmował się mną i łagodniej (nie jak surowy nauczyciel) uswiadamiał mi, co i w jaki sposób powinienem poprawić. Potem wracał na swoją ławeczkę. Czasem wydawało mi się, że jest znudzony tańcem i przychodzi jedynie w celach towarzyskich. No bo dlaczego po odtańczeniu jednego kawałka odchodzi na bok? Teraz wiem już, że to wysysający siły nowotwór, który w ostatnich tygodniach przygalopował w destrukcji organizmu Pana Jerzego.

Zwolniliśmy się z pracy, by wziąć udział w pogrzebie, lecz zanim się odbył, dostałem telefon z jednego ze statków.

– Mam przykrą wiadomość. Chief mechanik umarł dziś rano. Mieliśmy właśnie wychodzić z portu, już rzucaliśmy cumy, kiedy ktoś poszedł sprawdzić dlaczego nie zszedł do maszynowni na manewry i znalazł go nieżywego, leżącego na podłodze. Prawdopodobnie zawał serca. Przerwaliśmy odcumowywanie i czekamy właśnie na lokalne władze.

W takich przypadkach na mnie spada obowiązek powiadomienia rodziny. Przyznam, że była to jedna z funkcji, których obawialem się najbardziej przyjmując nowe stanowisko. Posłaniec złych wiadomości. Właściwie każda z rodzin widząc mnie bez uprzedzenia na progu swojego mieszkania może spodziewać się tylko złych informacji. To miała być moja pierwsza wizyta w tej roli. Zadzwoniłem do swojego poprzednika by dał mi kilka rad.

– Najgorzej gdy informuje się, żonę, która jest sama w domu – mówił – Trudno potem zostawić ją samą w szoku gdy świat wali jej się na głowę. Dobrze jeśli jest ktoś z rodziny, na przykład dodrosłe dzieci, ale ponieważ trudno anonsować się telefonicznie z taką wiadomoscią, ciężko przewidzieć jak trafimy… Ludzie przyjmują to róznie. Jedni spokojnie, zbyt zszokowani by zareagować gwałtownie, inni wprost przeciwnie: spierają się nie przyjmując do wiadomości i udowadniając, że to nie może być prawda.

Pojechałem. Powiadomiłem. Przygotowujemy pogrzeb.

Szczecin, 30.01.2011; 10:15 LT

Komentarze