PORZĄDEK MUSI BYĆ

            

Tak to już jest, że jak się o czymś nie napisze od razu, to potem już trudno odtworzyć właściwą atmosferę. Nie miałem czasu by skupić się na dokładnym opisie poniedziałku i wtorku, a teraz juz mi się nie chce, bo przecież życie toczy się dalej.

Jutro oddam auto i wsiądę do samolotu do Filadelfii. Przez dziewięć dni przejechałem, aż nie chce się wierzyć, ponad trzy tysiące kilometrów. Samochód dał mi jednak niebywałą swobodę przemieszczania się między statkami i sprawił, ze mogłem elastycznie reagować na zmieniającą się sytuację.

Inna sprawa to security. Już chyba wspominałem o obostrzeniach bedących konsekwencją zamachów z11 wrzesnia. To co było atrybutem komunistycznych portów w latach zimnej wojny, jest z nawiązką powielane w USA i na całym świecie (wymogi międzynarodowych konwencji). Czasem rzecz owa za sprawą biurokracji przyjmuje jednak karykaturalną postać. Wczoraj gnałem do Port Canaveral, aby zdążyc dostarczyć na statek paczki i… nie zostałem wpuszczony do portu.

– Nie ma cię na liście odwiedzających – odpowiedział strażnik oddając mi paszport.

– Niemożliwe. Rozmawiałem z kapitanem przez telefon trzy godziny temu i prosiłem, żeby wysłał do was człowieka z moimi danymi abyście mnie wpuścili. Zaraz to potwierdzę…

Wykręcam numer telefonu na statek. Odbiera oficer służbowy.

– Nie ma kapitana. Wyszedł.

Oniemiałem.

– Dokąd wyszedł?

– Nie wiem. Samochód zatrzymał się pod statkiem, on wsiadł i pojechał.

– Niech pan zawoła chiefa.

Chief potwierdził.

– Kapitan pojechał po żonę na lotnisko. Wróci za półtorej godziny, na odcumowanie.

– Kurczę, to ja mam tu stać półtorej godziny?

– Ale kapitan napisał pańskie dane i zostały zaniesione na bramę.

– To niech pan tu przyjdzie i potwierdzi.

Po kilku minutach chief dotarł ze statku do bramy. On z jednej strony szlabanu, ja z drugiej, a straznik pośrodku. On tłumaczy straznikowi, ze listę przyniesiono. Strażnik szuka.

Szuka.

Dalej szuka.

Jest! Znalazł!

– Niestety, nie mogę cię wpuścić – oznajmia.

– Co?

– Twoje dane są wydrukowane na zwykłym papierze, a nie na naszym formularzu.

– Ale przecież jest tu imienna pieczątka kapitana, jego podpis, pieczęć statku!

– To nie ma znaczenia. Musi byc na nszym formularzu.

– Czy w takim razie moge podać chiefowi paczki?

– Oczywiście.

Podałem więc paczki przez szlaban i rozeszlismy się w swoich kierunkach. On na statek, a ja do auta.

Wstałem o szótej rano, zeby z Port Canaveral zdążyć dojechać na czas na statek stojący w Port Manatee. Kiedy brakowało mi już tylko trzech kwadransów do przyjazdu, zadzwonił kapitan. Informuje, że nurkowie własnie kończą inspekcję. Przyjechali dużo wcześniej. Każę ich zatrzymać, bo muszę porozmawiać. Dociskam pedał gazu.

Jużjest brama wjazdowa do portu. Cholera, jak na złość kolejka. Godzina pracy nurków to 650 dolarów. Każda minuta to sześć i pół dolara. Czekają tylko na mnie. Stoję w kolejce i słyszę w wyobraźni jak co minuta dużą garść brzęczących ćwierćdolarówek ląduje za darmo w skarbonce wynajetej ekipy. Ależ to nieprzyjemne uczucie! Lecz w końcu doczekałem się. Moja kolej.

– Nie możemy cię wpuścić. Nie ma cię na liście odwiedzających.

– Jak to nie ma? Przecież wczoraj wieczorem mnie wpuściliście!

– Nie ma. Musisz zawrócić i jechac do biura. O, to tamten barak. Tam sprawdzą i jeśli wystawią ci przepustkę to wrócisz.

– I co? Mam od nowa stać w tej kolejce?

– Sorry, takie są procedury.

Brzdęk, brzdęk, brzdęk posypały się kolejne ćwierćdolarówki, a ja syczący z wściekłości z piskiem opon zawróciłem i pojechałem do owego biura.

– Nie ma cię na liście. Nie możemy ci wystawic przepustki.

– Jak to nie możecie jeżeli wczoraj wystawiliście? Byłem juz na tym statku, byłem na liście, a teraz zniknąłem?

– Powiedz to swojemu agentowi. Niech na drugi raz przyniesie listę z twoim nazwiskiem. Zresztą, zaraz się dowiemy…

Urzędnik wstał i poszedł szukać numeru telefonu do agenta. Druga urzędniczka, znacznie młodsza o swojego, białego kolegi po fachu Murzynka, zaintresowała się widząc pianę na moich ustach. Spojrzała na otwarty paszport i na monitor komputera.

– Jest. On jest na liście – oznajmiła.

– Co? – kolega się odwrócił.

– Jest. Tyle tylko, ze zamiast imię i nazwisko, wpisano nazwisko i imię.

Chwila ciszy.

– No tak, no tak. Hm…. Rzeczywiście.

Nie powiedział „przepraszam”. Bez słowa wypisał przepustke na samochód i wręczył mi przypinany visitor pass. A ćwierćdolarówki brzęczały, brzęczały i brzęczały.

– Byłem na liście, moje nazwisko nie zniknęło – powiedziałem starżniczce na bramie gdy znów przyszła moja kolej.

– Co?

– Mówię, że nie musiałem jechać do biura i stac tu ponownie. Popatrz dobrze na listę.

– Dariusz to twoje last name?

– Nie, first name.

Zamilkła. Odjechałem.

Zatrzymałem sie na nabrzeżu. Szybko na statek! Byłem już w połowie trapu gdy jakiś donośny głos kazał mie sie zatrzymać. Cholera! Zapomniałem o strażnikach na kejach. Pytanie skąd jestem, w jakim celu ide na statek, jeszcze raz sprawdzanie, czy jestem na liście.

– Dokumenty.

– Zapomniałem. To z pospiechu. Są w aucie.

Strażnik był na tyle łaskawy, że pozwolił mi zawrócić. Obserwował jedynie dyskretnie, czy nie zamierzam uciec. I był nawet dość uprzejmy. Nie zawrócił mnie i mogłem wejść na statek.

Tampa, 15.12.2005  02:20 LT

Komentarze