Ostatni dzień. Postanowiliśmy w końcu pojechać do Faro. Zaparkowaliśmy samochód na dość dużym parkingu przed murami miejskimi, zbudowanymi jeszcze przez Maurów i półkoliście zwieńczoną bramą weszliśmy na starówkę.
Bardzo podobają mi się ceramiczne płytki z nazwami ulic. Takie widywaliśmy na Azorach, ale bywają także i w Hiszpanii. Każda ulica i plac ma swoją niepowtarzalną tabliczkę, która sama w sobie godna jest oglądania.
Na placu Alfonsa III stoi również pomnik patrona placu oraz całego miasta. To on wyzwolił miasto z rąk Maurów. On również potem po drobnych konfliktach z Kastylią ustalił granicę na rzece Guadiana, która od dziś respektowana jest jako granica pomiędzy Hiszpanią i Portugalią.
Lotnisko w Faro leży niedaleko starego miasta, więc co parę minut mieliśmy okazję podziwiać podchodzące do lądowania samoloty niemal tuż nad dachami.
Ale co to? Zadzierając głowę podczas obserwacji samolotów nagle spostrzegamy na jednym z balkonów miejscowego muzeum baner informujący o koncertach muzyki fado.
Są też plakaty.
Jeszcze na wszelki wypadek pytamy w środku i potwierdza się. Możemy nie tylko posłuchać muzyki lecz jak w muzeum przystało również dowiedzieć się czegoś o fado podczas prezentacji prowadzonej przez muzyka.
Dlaczego nie powiedzieli nam o takiej możliwości w centrum informacji turystycznej poprzedniego dnia? To pozostanie słodką tajemnicą tamtejszych urzędników.
W każdym razie po chwili byliśmy posiadaczami biletów na koncert o godzinie 15:00 w cenie 5 euro od sztuki, który upoważniał jeszcze do wstępu do muzeum.
Mieliśmy jeszcze trzy kwadranse do koncertu, więc najpierw postanowiliśmy obejrzeć katedrę.
Bileter w kasie katedry pyta skąd jesteśmy.
– We came from Poland.
– Polska? Proszę. Oto bilety. Dziękuję bardzo.
Byłem lekko zaszokowany jego dobrą znajomością naszego języka.
– Gdzie się nauczyłeś języka polskiego? – pytam.
– Grałem w piłkę w Polsce. Byłem zawodnikiem Górnika Łęczna, ale później po faulu przytrafiła mi się kontuzja nogi i musiałem zrezygnować z gry. Ale poznałem Polskę, rożne miasta kiedy jeździliśmy na mecze.
Dobrych kilka minut rozmawialiśmy o miejscach, które odwiedził w naszym kraju, lecz w końcu musieliśmy przerwać, bo czas nas gonił. Koncert wkrótce, a jeszcze wejście na wieżę katedry nas czeka i oglądanie wnętrz.
Panorama miasta z góry wyglądała pięknie.
Ciekawostką była kombinacja krzyża z kurkiem na dachu katedry. Na ogół widuje się same krzyże, a kurki to raczej na budynkach świeckich. Chociaż w Rydze niemal wszystkie krzyże na kościołach zastąpiona kurkami. W Faro zaś i to, i to.
W kierunku południowym i południowo-wschodnim rozciągał się widok na mokradła i torfowiska ujścia Ria Formosa. Gdzieś tam, na dalekiej wyspie Culatra błądziliśmy pierwszego dnia.
Schodząc w dół do wnętrza świątyni natrafiliśmy na pomieszczenie z ekspozycją… relikwiarzy. Tak bogate państwo jakim była Portugalia mogło pokusić się o zdobywanie relikwii z rozmaitych stron. Biedni święci. Nie dano im spokoju po śmierci, rozdrapując ich doczesne szczątki, które miały przynieść późniejszym ich posiadaczom Boską życzliwość. W katedrze można między innymi zobaczyć kości rąk Świętego Bonifacego…
czy fragment mostka Świętego Wincentego.
Takich eksponatów jest tam znacznie więcej.
Barokowe ołtarze katedry pysznią się bogatymi dekoracjami z najprzeróżniejszych materiałów od drewnianych rzeźb po złoto i rzadko spotykane gdzie indziej ceramiczne kafle.
Na dziedzińcu zaś można odkryć coś dla ludzi o mocnych nerwach. Kaplicę czaszek.
Znacznie większa znajduje się wewnątrz koscioła Igreja do Como. Jest coś ponurego w tej kaplicy, jak ponura bywa śmierć, chociaż w chrześcijańskiej tradycji jest ona tylko przejściem do wiecznego życia. Nie wiem czy to zamierzone, ale nawet święta figura na ołtarzu tej kaplicy ma wyraz twarzy taki, który może się przyśnić w nocnych koszmarach.
Od czaszek już bardzo szybkim krokiem wróciliśmy do muzeum by zdążyć na koncert muzyki fado. W niewielkiej salce wysłuchał go jakiś tuzin osób. Oczywiście z rozmaitych stron świata. Wiemy, bo prelekcję po angielsku poprzedziło przedstawienie się każdego ze słuchaczy.
Saudade – smutek. To słowo klucz do muzyki fado. Owa nostalga, tęsknota, smutek pożegnań są głównymi cechami tego nurtu, który rozwinął się i nabrał znaczenia w XIX wieku. Mówi się, że były to pieśni robotników użalających się nad swą niedolą, rybaków opuszczających swoje rodziny by ruszać na połów gdzieś na oceanie, a nawet doszukuje się afrykańskich korzeni z pieśni niewolników wyrwanych z Czarnego Lądu do okrutnego dla nich świata rządzonego przez białych ludzi. Takie fado ulicy oraz plebsu, nostalgiczne lecz pełne improwizacji to odmiana lizbońska. W odróżnieniu od fado z Coimbry, miejsca gdzie znajduje się jeden z najstarszych europejskich uniwersytetów. W Coimbrze jak na środowisko uniwersyteckie przystało, wszystko musiało mieć swoje ramy, sztywne zasady i chociaż tam również dominował smutek i nostalgia to jednak o nieco subtelniejszym, bardziej filozoficznym charakterze.
Oczywiście prawdziwe fado grane jest na portugalskiej gitarze, która ma więcej strun niż tradycyjna i szczególnie rzeźbiony gryf. Muzyk prowadzący spotkanie opowiadał nam o tym, a opowieść ilustrował muzyką.
Słuchamy często audycji „Siesta” Marcina Kydryńskiego w radiowej „Trójce” i tam muzyka fado ma także swoje miejsce. Po zakończeniu prezentacji zamienilismy więc kilka słów z prowadzącym pytając czy jest coś takiego jak afrykańska odmiano fado. Mieliśmy na myśli chociażby Nancy Vieira o korzeniach z Wysp Zielonego Przylądka, na której koncercie mieliśmy okazję być podczas „Siesta Festival 2014” no i oczywiście słynną Cesarię Evorę z tych samych wysp. Odpowiedź była negatywna. Nie ma fado afrykańskiego, chociaż istnieje podobny nurt z dominującym „saudade”, mający jednak swoje odrębne określenie.
Zrobilismy pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.
Przez dziedziniec muzeum, gdzie kiedyś mieścił się klasztor.
Nad tym dziedzińcem wznosi się charakterystyczna wieża z niewielkimi okienkami w formie szczelin. Przez nie zakonnice, same niewidoczne dla innych, mogły obserwować zewnętrzny świat, przekraczając wzrokiem granice klasztoru.
Gdyby dziś mieszkały tam jeszcze, mogłyby obserwować podchodzące do lądowania samoloty, a także i bociany, które upodobały sobie wieżę jako miejsce odpoczynku.
Inne wieże także. Widok bocianiego gniazda na dachu dzwonnicy nie jest w Faro niczym szczególnym.
Wzdłuż chodników kusiły obsypane wielkimi jak pięść owocami mandarynkowe drzewa. I tak jak Ewa w Raju sięgnęła po zakazane jabłko, tak i ja nie wytrzymałem i zerwałem po jednej. Skórka pięknie odeszła, owoce przełamywało się bez problemu na poszczególne cząstki, a smak… Tfu! Co za psiury! Takiego kwachu mandarynkowego nie jadłem jak żyję. Niech sobie wiszą na tych drzewkach ku ozdobie. Wyglądają sto razy piękniej niż smakują.
Nieopodal mariny stoją budki oferujące bilety na stateczki pływające nie pobliskie wyspy. Ceny zaczynają się od dziesięciu euro. Nie mówiliśmy, że z Olhao płynęliśmy za 1,85 euro, żeby im nie było przykro.
Potem poszliśmy coś przekąsić. Oczywiście owoce morza. Kiedy zakończyliśmy posiłek zmierzchało już, a wąskie uliczki nabrały pomarańczowych barw od sodowych lamp.
Do tej tonacji dostroiło się niebo oświetlane ostatnimi promieniami skrytego już pod widnokręgiem słońca.
Pętlę spaceru zamknęliśmy przy tej samej bramie, którą wcześniej weszliśmy do miasta.
Nasze białe auto czekało na parkingu.
Wsiedliśmy, wyjechaliśmy na sąsiednią ulicę i natychmiast daliśmy po hamulcach. Chwyciłem aparat i pstryknąłem kilka fotek, bo jakże tu odpuścić kiczowaty, wakacyjny landszafcik? Niech zostanie jako ilustracja naszego kilkudniowego pobytu w słonecznym Algarve. Wszak nazajutrz mieliśmy wracać do mroźnego już Trójmiasta.
Sopot, 03.01.2015; 20:25 LT