Olhao i Faro leżą w okolicy ujścia rzeki Formosa, która w tej okolicy wyraźnie zwalnia bieg tworząc mokradła wśród rozlicznych wysp. Takie mokradła to między innymi raj dla bocianów, które przylatują tu jeśli nie przezimować, to przynajmniej odpocząć przed dalszym lotem do Afryki.
Zrobiło się miło, bo pomyślałem, że być może w krążących nad naszymi głowami stadach znajdują się jakieś osobniki z Podlasia, których tyle oglądaliśmy latem. Analiza mapki migracji bocianów wykazała jednak, że są to najparwdopodbniej boćki z Beneluxu. Nasze bowiem przez Morze Śródziemne przeprawiają się nie nad Ciesniną Gibraltarską, lecz nad Bosforem.
W niedzielne popoludnie wyruszyliśmy początkowo na spacer bez celu. W planach na dalszą część dnia mieliśmy zwiedzanie Faro, lecz najpierw chcielismy rozejrzeć się po okolicy i rozejrzeć w tawernach w okolicy portu. Typowych, portowych knajpek było niewiele. Więcej podrasowanych pod turystów. Wracając w kierunku samochodu poszliśmy jeszcze na chwilę na bulwar. Przy samym porcie było molo, które okazało się przystanią lokalnych promów. W przewodniku czytaliśmy, że stateczki pasażerskie na wyspy kursują dwa razy dziennie, a bilet kosztuje około dziesięć euro od osoby, albo więcej jeśli chce się wykupić wycieczkę objazdową.
– Mimo wszytko zobaczmy, może coś się trafi.
– Odpływają dziś jeszcze jakieś statki na wyspę? Ale tak żeby dać radę jeszcze dziś wrócić? – zapytałem panią w niepozornej budce przy przystani.
– O pietnastej. Kurs powrotny będzie o dziewiętnastej.
– Super! Bierzemy!
– Ale jest 14:57! – zauważyłem nagle spogladając na zegarek?
– Zdążymy na 15:00? – spytał Anioł panią.
– Zdążycie – zapewniła – To ten niewielki stateczek po prawej stronie mola.
Bilety kosztowały nie dziesięć lecz… 1,85 euro od osoby. Szybko się wszystko wyjaśniło. To nie był statek białej floty dla turystów, lecz prom dla miejscowych ludzi. I o takoie coś nam przecież chodzi! Podbiegliśmy szybko i po chwili odcumowaliśmy.
Moglismy wejść do środka, ale ciekawiej było obserwować okolicę z pokładu na dziobie. Tym bardziej, że świeciło słońce, a temperatura rzędu dwudziestu stopni Celsjusza była niczym balsam na nasze wychłodzone już jesiennymi szarugami organizmy.
Bylismy chyba jedynymi turystami na tym kutrze. Na dziobie rzłożyli się oprócz nas miejscowi rybacy z licznymi bagażami. Przyglądając się ich styropianowym pojemnikom przypomniałem sobie Chińczyków dowożących owoce morza do knajpek na wyspie Zhoushan. Trzymali je schłodzone w takich właśnie pojemnikach. Możliwe, że ci mieszkańcy rybackiej wioski również wracali do domu po dostarczeniu porannego połowu do knajpek w Olhao.
My rozglądalismy się we wszystkie strony, pstrykaliśmy fotki na lewo i prawo, a oni zajęci rozmową nie zwracali na nic uwagi. Dla nich taka podróż jest pewnie tym czym dla nas jazda porannym autobusem do pracy.
– Dokąd płyniemy? – zainteresowaliśmy się w końcu, patrząc na bilety.
– Culatra – przeczytał Anioł.
– To w porządku. W przewodniku pisali, że jest tam rybacka wioska. Może zjemy na kolację jakieś mariscos. Wyspa była jeszcze dość daleko, lecz nam się nie spieszyło.
W końcu, po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do pierwszej przystani na wyspie.
– Culatra. Wysiadamy? – zapytał Anioł.
– Nie, poczekajmy. Wysiądźmy na następnym przystanku. To też Culatra, ale będziemy na samym cyplu, przy porcie.
Popłynęliśmy więc dalej. GPS w naszej komórce pokazywał bieżącą pozycję. Ach ta technologia! I pomysleć, że jeszcze trzydzieści lat temu, kiedy kończyłem studia na nawigacji w Wyższej Szkole Morskiej nawigacja satelitarna była luksusem, jaki posiadały nieliczne statki oceaniczne.
Płynęliśmy wzdłuż wyspy, bardzo blisko brzegu. Mijaliśmy rozmaite łódki. Szybkie motorówki wyprzedzały nas. Cel wyznaczała smukła sylwetka latarni morskiej górująca nad osadą.
W końcu zacumowaliśmy przy niewielkim pirsie i opuściliśmy gościnny pokład „Rio Belo”, jak nazywał się nasz kuter.
– Farol. Ta miejscowość i przystań nazywa się Farol – uświadomił mnie Anioł.
– Hm, no tak. Wyspa Culatra, ale miejscowość Rapel. To znaczy, że bilety mieliśmy tylko do poprzedniej przystani, a ten fragment podróży zaliczyliśmy „na krzywy ryj” – podsumowałem ewidentną pomyłkę w logistyce podróży.
Wyruszyliśmy do wioski. Była zadbana. Wszystko odmalowane, lśniące czystością. Tak bardzo, że aż… nieprawdziwie.
Nie było wątpliwości. To była miejscowość przede wszystkim letniskowa, nastawiona na wynajem domków turystom. Ba! O tej porze roku turystów tu jak na lekarstwo, więc miejscowość wygladała jak wymarła. Wszystko było pozamykane, a wokół dosłownie ani jednego człowieka! Fajnie, bo nie lubimy tłumów, lecz wiedzieliśmy już, że nie ziszczą się nasze plany wstąpienia do jakiejś knajpki na obiadokolację z owoców morza. Przynajmniej nie tutaj.
Każdy z owych domków miał na dachu coś w rodzaju niewielkiej, ażurowej wieżyczki. Wyglądała jak komin, ale wydaje mi się, że kominem nie była. Ich ornamenty przypominały trochę arabskie wpływy i być może rzeczywiście był to jakiś relikt z czasów gdy Półwysep Pirenejski był częścią arabskiego imperium. Ten element portugalskiej architektury pozostaje dla mnie do dziś zagadką.
Wyspa była długa, lecz wąska. Szybko znaleźliśmy się na drugim jej brzegu, od strony oceanu.
Tu nie było już tak spokojnie jak wenątrz laguny. Duże fale obmywały piaszczysty brzeg. Usiedliśmy na chwilę by kontemplować w ciszy ten widok. Pomimo zabudowań czuliśmy się jak na bezludnej wyspie.
Z jednej strony było to fajne, lecz miało w sobie coś upiornego. Przypomniał mi się film „Ostatni brzeg”, kiedy załoga łodzi podwodnej po nuklearnej wojnie i promieniotwórczym skażeniu planety próbuje znaleźć jakieś ostatnie miejsce nadające się do życia. W końcu pojawił się człowiek. Widzielismy go wcześniej na kutrze. Wyglądało na to, że przyjechał tu powędkować.
Obejście wioski dookoła zajęło nam nie więcej niż pół godziny. Znów znaleźliśmy się na przystani.
– Farol to pomyłka – zacząłem swój wywód – Na dodatek mamy nieważne bilety powrotne, bo nie są z Farol lecz z Culatry. Tu już nie mamy nic do roboty, a jest dwie i pół godziny do odjazdu łódki, więc proponuję spacer wzdłuż wyspy. Dojdziemy do Culatry, tam coś zjemy i wsiądziemy na prom.
– To jest dość daleko. Płynęło się trochę – powątpiewał Anioł.
– W godzinę dojdziemy na pewno. Tamten cypel leży mniej więcej w połowie drogi. Jesli będzie problem to zdążymy stamtąd zawrócić.
Ruszyliśmy. Część rybacka, nieturystyczna, nie była już tak bardzo wypieszczona, ale dzięki temu mogliśmy podziwiać krajobraz laguny z pierwszego rzędu krzeseł przed jakimś barakiem. Każde było inne.
Przechylony wrak na mieliźnie przypominał, że nie wszystkim i nie zawsze się udawało. Respekt dla żywiołu to podstawa, nawet jeśli czasem wydaje się, że jest spokój.
Rybackie domki przy plaży wreszcie wydawały się prawdziwe, a nie niczym filmowa dekoracja.
Szybkim krokiem przemierzaliśmy pustą plażę.
Grudniowy dzień jest krótki, chociaż oczywiście nie tak bardzo jak u nas. Słońce jednak nieubłaganie obniżało swoją wysoość by już niedługo zakończyć swoją wędrówkę po nieboskłonie.
Culatra była jednak już blisko. Wyraźnie było widać molo przystani oraz zabudowania wioski.
Wydawało się, że jeszcze góra dwadzieścia minut i będziemy na miejscu.
I nagle… Rezerwat Ria Formosa przypomniał nam, że to kraina mokradeł. Piaszczysta plaża uciekła nagle wcinającą się zatoką wgłąb wyspy, a piasek ustąpił miejsca błotnistej mazi zalegającej pomiędzy meandrami kanałów.
Z początku próbowaliśmy przedostać się jakoś przez ów wodny labirynt, lecz kiedy po raz pierwszy ugrzęźliśmy w błocie po kostki, postanowiliśmy się wycofać. Przypomniały nam się wulkany błotne w Azerbejdżanie oraz niedawne kluczenie nocą na Żurawich Chrustach. Zapadał zmrok i nie chcieliśmy powtarzać tego typu przygód.
– Wracamy.
– Tutaj na mapie jest zaznaczona droga – Anioł pokazał nitkę łączącą Culatrę z Farol na wyświetlaczu GPS.
– Ok, w takim razie zawróćmy plażą do pierwszych zabudowań, a stamtąd musi odbijać jakaś ścieżka w kierunku tej drogi. Będziemy szukać.
Tak zrobiliśmy.
Słońce wkrótce skryło się zupełnie, a na ciemniejącym czerwienią niebie co jakiś czas pojawiał się błysk latarni morskiej w Farol. Wiedzieliśmy, że w razie czego zawsze możemy tam wrócić.
Od pierwszych zabudowań rzeczywiście coś w rodzaju chodnika odbijało w kierunku przeciwległego brzegu, więc była szansa, że znajdziemy drogę wzdłuż wyspy. Znaleźliśmy. Nie była to szosa, ponieważ na wyspie nie ma samochodów, lecz jakaś polna droga przez wydmy. Jakieś ślady opon na niej się znajdowały, więc pewnie na wyspie było kilka traktorów, albo jakieś auto terenowe. W każdym razie obecność owych śladów dodawała nam otuchy w nadziei, że prowadzą do Culatry i nie zawrócą nas z drogi kolejne błota.
Miejscami teren się obniżał i wtedy znów pojawiała się woda, ale na szczęście grunt na drodze był stosunkowo twardy. Dało się iść.
Szliśmy w coraz większych ciemnościach. Od błyskającej latarni na jednym krańcu wyspy, po światła zabudowań przed nami. Wzrok przyzwyczajał się do mroku, a gwiaździsta i księzycowa noc nie wymagała od nas użwania latarek. I dobrze, ponieważ tak spontanicznie i szybko kupiliśmy owe bilety na wyspę, że nie było już czasu podejść do auta, by zabrać z bagażnika plecak. Pojechaliśmy tak jak staliśmy.
Krok po kroku zbliżaliśmy się do Culatry, Jeszcze jedno zagłębienie, jeszczae jedna woda w nim, aż w końcu wyszliśmy na miejsce gdzie droga stawała się szersza i rozwidlała się w kilku kierunkach. Już wiedzieliśmy, że udało się przejść i dochodzimy do wioski. Jakże może ucieszyć taka zwykła rzecz jak pierwszy budynek i pierwsza lampa.
A kiedy całkiem weszliśmy do wioski, zapachniało cywilizacją. Sklepik, knajpki i przede wszystkim ludzie…
Mieliśmy jeszcze blisko godzinę do odjazdu promu, więc usiedliśmy w restauracji, której niemal wszyscy goście oglądali w telewizji mecz. Na ścianach pod sufitem porozwieszane były pamiątkowe szaliki. Pewnie miejscowi kibice tuatj się zbierali.
W oczekiwaniu na prom zjedliśmy pyszne mule i popiliśmy je jeszcze pyszniejszym schłodzonym winem, delikatnie musującym. Kelner poinformował nas, że oni tutaj jie uprawiają winorośli, ale musujące wino, które nam zaserwoał pochodzi z okolic Sagres. Z tej dzikiej krainy wystawionej na wichry i fale Atlantyku? Ktoby pomyślał?
Prom przypłynął punktualnie. Wiele osób po weekendzie wracało na stały ląd. Ze słonecznego ciepła po zmierzchu nic już nie zostało, więc tym razem schroniliśmy się wewnątrz.
Znów dobre trzy kwadranse jazdy i znaleźliśmy się ponownie w Olhao. Tam poszliśmy na normalną pod względem obfitości kolację. Należała nam się, bowiem czuliśmy w nogach ów spacer. Przed snem już na spokojnie urządziliśmy sobie krótki spacer bulwarem. Było cicho i spokojnie. Nad głowami migotało mnóstwo gwiazd.
Woda była tak gładka, że zakotwiczone łodzie odbijały się w niej jka w lustrze. Niezwykły widok. Chłonęliśmy go, by zapadło w pamięci możliwie najwięcej i by starczyło na długie, zimowe wieczory po naszym powrocie do Polski.
W pociągu Gdańsk – Szczecin; 20.12.2014; 13:30 LT