PORA ZETRZEĆ KURZ Z SZUFLADY

                   

Pora kończyć tę przerwe, bo robi sie niebezpiecznie długa.

Nawał pracy wciąż się spiętrza. Apogeum osiągnie na początku przyszłego tygodnia. Z tego powodu odwołałem swój wyjazd za ocean. Muszę nadrobić wszystkie zaległości. Za siebie i za innych, chwilowo nieobecnych. Pobyt w biurze to wyścig z czasem. Powrót do domu około siódmej, kąpiel, kolacja, chwila relaksu i powrót do słuzbowych maili. Gdy już oczy mi się kleją, nie walczę z sennością lecz idę spać. Nastawiam budzik na szóstą i mam dwie godziny by przejrzeć bieżącą pocztę. Dzięki temu, kiedy o dziewiątej zasiądę przed biurkiem będę mógł dość szybko zabrać się za inne niż bieżące sprawy, a nie mniej pilne zadania.

Może nie byłoby tego gdyby nie ferie, ale jest jedna rzecz ważniejsza od pracy. To moje relacje z rodziną. Ktoś kiedyś mi powiedział: „pracę wykonasz, jak nie dziś to jutro, a braku dzisiejszego spotkania nazajutrz może nic nie zrekompensować.” Staram się zawsze o tym myśleć gdy ogarnia mnie robocze szaleństwo. Bo niestety prawda jest, ze gdybym nawet poświęcił statkom dwadzieścia cztery godziny na dobę i tak nie osiągnąłbym stanu, w którym z czystym sumieniem mógłbym powiedzieć, że już nic do zrobienia nie zostało.

Dlatego wziąłem urlop, którego w pełni wykorzystać nie mogłem, bo akurat do Niemiec przyplynął statek, na który trzeba było jechać, a nikt zastąpić mnie nie mógł. Było jednak pięć dni w Szczecinie, był wcześniejszy wyjazd, aby spokojnie zwiedzić Bremen, był wypad do Bremerhaven i wieczorne celebrowanie urodzin Tomka w Brake. Była potem jazda do Sopotu, i powrót do Szczecina o północy prosto do Empiku po świeżego „Harrego Pottera”.

– Tak chciałabym jechać przed siebie autem nocą, przy włączonym radiu, w półśnie – zwierzyła mi się Paulina latem, próbując wyciągnąć na nocny rajd z Gdyni na Hel. Przypomniałem jej to teraz. Nie ukrywała zadowolenia. Zrobiliśmy we trójkę ponad dwa tysiące kilometrów i chyba nikomu z nas sie nie nudziło. Słuchaliśmy i ich płyt, i moich ulubionych przebojów rodem z „Trójki”, opowiadaliśmy dowcipy, szkolne historie, gadaliśmy na poważniejsze tematy. W Bremen trafiliśmy na wystawę płócien słynnych impresjonistów, w Bremerhaven przenikliwy mróz i wiatr przegonił nas z Muzeum Morskiego i kazał skryć się w pobliskiej kafejce. Dzięki temu dane nam było przy ciastkach i gorących napojach przegadać cały wieczór, który niespodziewanie stał się chyba najfajniejszym podczas tych ferii.

Wszystko co dobre szybko się kończy i ani się obejrzeliśmy kiedy trzeba było się pakować i rozjeżdżać w swoje strony. Jeszcze tylko zdążyłem rozebrać choinkę. W locie – bombki, światełka wrzuciłem „temporary” do jednego pudła i zostawiłem na stole, a drzewko wyniosłem na balkon. Miałem je wkopać do ziemi przed blokiem, ale mróz sprawił, że gleba osiągnęła twardość skały. Poczekam do odwilży.

W niedzielny wieczór już sam wracałem do Gdyni. Prosto w kierat codziennych obowiązków.  Pozostały jednak fajne wspomnienia. Dziwny to był wieczór. Na mój drobny smutek czasowego rozstania nałożyła się katowicka tragedia. Nie będę jednak pisać o niej przy okazji ferii. Może jutro…

Gdynia, 01.02.2006; 21:45 LT

Komentarze