Skończyłem pracę. Opuściłem statek, który o piatej nad ranem odpłynie w kierunku Panamy, a sam przeniosłem sie do hotelu. W hotelu jest dostęp do internetu więc znów mogę bez liczenia upływających sekund kliknąć na przegladarkę, wybrać ulubioną „Trójkę”, popijać kawę i znów orientować się na bieżąco co dzieje się dookoła. Tak mi fajnie, że aż nie przeczytałem poczty służbowej. Przeczytam jutro. Hotel jest położony na odludziu, a samolot mam dopiero po południu.
Jeśli sie uda, to jutro spotkam w Chicago swoją chrześnicę. Nigdy jej nie widziałem – do chrztu trzymano ją przed kilku laty jedynie w moim imieniu. Mam mieć jutro kilka godzin na przesiadkę więc jeśli jej rodzice znajdą czas, żeby dojechać na lotnisko, bedziemy mieli okazję sie poznać.
A po spotkaniu lot do Kopenhagi i potem do Gdańska. Zostaną mi dwa dni w Sopocie i jazda na weekend do Szczecina. Jeszcze się łapię na tym, że odruchowo myslę, że to i owo z podrózy opowiem mamie. Przyzwyczaiłem się do życia w oddali, w permanentnej podrózy i nie odczuwam w fizyczny sposób jej braku. Czuję się jakby ona ciągle krzątała się po kuchni w dalekim Szczecinie. Jeśli jej nie ma, to dlatego, że nie ma tam mnie. Dawno temu, przed jednym z wakacyjnych pożegnań z przyjaciółmi, powiedział ktoś, że „żegnać się to jakby trochę umierać”. Jeżeli śmierć jest podróżą, to fizycznie niewielkie ma znaczenie, czy to ona wyruszyła w tę największą wędrówkę, czy też ja wybrałem się za ocean. Efekt jest taki sam. Dopiero gdy w piątkowy wieczór herbatą podejmnie mnie tato, pustka przypomni smutną rzeczywistość.
Savannah; 09.05.2006, 00:10 LT