PODRÓŻ

Uff! To był bardzo ciężki tydzień. I to paradoksalnie w czasie, kiedy z prac stoczniowych działo się bardzo niewiele. Mój wyjazd zbiegł sie jednak z opracowywaniem budżetów na rok następny. Siedziałem więc po nocach i układałem tę liste planowanych kosztów do każdego z moich statków z osobna.

Dziś po raz pierwszy mogłem wieczorem usiąść przed komputerem wyłącznie dla przyjemności.

Ostatnia noc w Polsce też nie była spokojna. Późnym wieczorem sprawdzalismy z Aniołem nadbrzeżny pas między Przymorzem a Sopotem w nadziei odnalezienia zaginionego sąsiada, który rano przed sniadaniem wybrał się na krótką przejażdżkę rowerem i nie powrócił do wieczora.

Nie natrafiliśmy na niego. I oprócz nadziei kołatały się po glowie rozmaite czarne myśli, które odganiane, powracały jeszcze bardziej natrętnie.

Jeśli można mówić o jakiejkolwiek przyjemności w tego typu poszukiwaniach, to było taką oglądanie owej nocy. Bezchmurne niebo, cisza, wspaniała widzialność i niezwykle spokojne morze. Aż żal, że nie mógł to być normalny spacer.

Nad ranem na szczęście zaginiony się odnalazł. Poturbowany w wypadku trafił do szpitala. Bez większych obrażeń więc tym bardziej szczęśliwie w porównaniu z ponurymi  rozmyślaniami w poprzednich godzinach.

Do lunchu jeszcze popracowałem, a potem powrót z biura do domu, walizkę w rękę, do taksówki i na lotnisko. Około dwudziestej byłem już we Frankfurcie.

W Chinach wylądowałem następnego dnia rano polskiego czasu. Tam jednak była już 15:30. Zanim dojechałem na krajowe lotnisko, zdążyło zrobić się ciemno. Przejazd oraz bilet na nastepny lot aranżowała nasza agentka Sophia. Już trzeci raz spotkałem ją w Szanghaju. Zresztą znajomych twarzy pojawi się wkrótce więcej.

Tymczasem po odprawie pożegnalismy się, a po przejściu kontroli osobistej poszedłem na kolację. Kontrola osobista odbywa się zresztą bez specjalnych ceregieli. Miła pani kazała stanąć mi na niewielkim podwyższeniu, po czym sprawdziła dokładnie wszystkie zakamarki garderoby (i pod nią), którą miałem na sobie. W Europie albo w USA rzecz nie do pomyślenia. Zastanawiałem się czy mechanizm działa też w odwrotnym kierunku – to znaczy, czy panowie kontrolerzy przeszukują panie.

Kolacja na lotnisku była pierwszym posiłkiem w chińskim stylu podczas tej podróży

Była też ostatnią okazją do zjedzenia sernika, pożegnania z którym nie mogłem sobie odmówić. Sernik nie był juz taki smakowity jak w Polsce, ale jeszcze można było przypomniec sobie tę konsystemncję i aromat. Następny trafi się zapewne dopiero w podróży powrotnej

Ze smakołyków zaś najmilej jak do tej pory wspominam garnek grzybów. To już było na Wyspie Liuheng. Zamówiłem je sobie na kolację,

Te, które w pierwszej chwili wziąłem za makaron były jeszcze najbardziej do grzybów podobne. Reszta bardziej przypominała patyki. Było tez coś, co wyglądało jak kawałek kory. Zastanawiałem się, czy to na pewno do jedzenia. Twarde, ale gdy ugryzłem, poczułem delikatny posmak grzybów – coś jakby pleśń na kawałku kory. Przeżyłem jednak, więc chyba było jadalne.

Wtedy na lotnisku, po kolacji poszedłem w kierunku swojej bramki. Zauważyłem, po drodze stojącego młodego mężczyznę, który bił głową w ściane przed toaletą. Toalety były bezpłatne, więc chyba nie zabrakło mu juanów. Może nie zwróciłby aż tak bardzo mojej uwagi gdyby nie fakt, że stał tam już i tak samo bił głową w mur, kiedy przechodziłem idąc na kolację. Spokojnie, cicho, rytmicznie, z zamkniętymi oczami, bez zadnego grymasu na twarzy. Miałem ochotę zapytac go co robi, ale przypomniałem sobie o barierze językowej.

Dzis na przykład zamówiłem do kolacji lody.

– Ice cream and coffee. Na koniec. – podkresliłem, ze na koniec bo porzednim razem przyniesiono mi wszystko razem. Musiałem zjeść lody między jednym daniem a drugim.

– Ice cream and coffee – potwierdziła pani kelnerka. To że kawę przyniesiono mi od razu, jeszcze przed zasadniczym jedzeniem, nie zrobiło na mnie wrażenia. Nie piłem jej jednak oszczędzając do lodów. Popijałem za to zimną wodą minrealną, która uprzejma pani raczyła mi podać, Wodę wypiłem, kolacje zjadłem, kawa zdążyła wystygnąć a lodów jakoś nie było. Kiedy ostatni klienci wyszli, a panie kelnerki zaczęły ściągać ze stołów obrusy poprosiłem o ten ice cream.

– Jeszcze raz? – oburzyła się pani.

– Jak to jeszcze raz? – oburzyłem sie ja.

– Stoi „ice spring” pokazała na butelkę wody mineralne „from natural spring”

– Nie „spring” lecz „cream”- tłumaczyłem bardzo powoli.

– Kucharz poszedł do domu – odpowiedziała mi na to równie powoli.

Dopiłem zimną kawę i tez poszedłem.

Myślę, że z owym mężczyzną też bym sobie nie pogadał.

Po nieco ponad półgodzinnym locie, wylądaowaliśmy na wyspie Zhoushan.

Tam czekał mnie nocleg w hotelu, a następnego ranka przeprawa promem na wyspę Liuheng.

Wyspa Liuheng, 28.10.2008, 01:15 LT

 

 

Komentarze