Wszystko co dobre, niestety szybko się kończy. Ani się obejrzeliśmy, a nadeszła środa i trzeba było zbierac się do wyjazdu. Pole lodowe też już zupełnie oderwało się od brzegu i odpłynęło w siną dal. Tak jakby było tu wyłącznie po to, by nam uprzyjemnić pobyt.
Po śniadaniu poszliśmy jeszcze na kilka minut do sauny i na kilka minut na basen, a potem już trzeba było włączyć trzeci bieg, żeby wyrobić się do południa, kiedy kończyła się doba hotelowa.
W baku były jakieś nędzne resztki, więc po odjeździe z hotelu najpier trzeba było znaleźć jakąś stację benzynową. Była na rogatkach od strony Świnoujścia. Uzupełniliśmy paliwo, zaopatrzylismy się w wodę mineralną i kawę na drogę, po czym ruszyliśmy. Jeszcze raz przez Międzyzdroje, a potem na Dziwnów, wzdłuż wybrzeża.
Niedługo potem dotarliśmy do Trzęsacza i tam zrobiliśmy przystanek, aby obejrzeć słynny kościół, a raczej to, co z niego zostało.
Mało gdzie w tak dramatyczny sposób przedstawiona jest niszczycielska działalność morza. Aż trudno w to uwierzyć, ale kościół ten został zbudowany (na przełomie XIV i XV wieku) blisko dwa kilometry od brzegu. Rok po roku, metr po metrze żywioł drążył klifowe wybrzeże i kolejne fragmenty skarp osuwały się w wodę. W 1750 roku odległość od krawędzi klifu wynosiła 58 metrów i wtedy rozpoczęto bezskuteczne próby powstrzymania żywiołu. W 1868 roku pozostał już tylko 1 metr i stało się jasne, że dla świątyni nie ma już ratunku. Poniższe zdjęcie (z Wikipedii) przedstawia stan z 1870 roku.
2 marca 1874 roku odprawiono tam ostatnie nabożeństwo, a w 1901 roku runął w dół pierwszy fragment. W morską toń wpadał również tamtejszy cmentarz. Ponoć przez jakiś czas morze wyrzucało potem na brzeg kości pochowanych tam ludzi.
Kiedy zachował się już tylko część południowej ściany, rozpoczęła się heroiczna walka o jej uratowanie. W 1973 i 1975 kolejne zawały. Próbowano umacniać klif, lecz na próżno. Po upadku połowy zachowanej ściany w 1994 roku wydawało się, ze dni i tego, ostatniego fragmentu są już policzone. Wtedy postanowiono sięgnąć po radykalne środki. Beton. Nim umocnono dolną część klifu, lecz czy to wystarczy? Czy walka została już wygrana? Wydaje mi się, że nie.
Kiedy dobrze się przyjrzeć, widać, że brzeg wokół tego chronionego odcinka zdążył juz cofnąć się wyraźnie. Na oglądanych przeze mnie zdjeciach z lotu ptaka, ta tendencja widoczna jest szczególnie wyraźnie. Jak tak dalej pójdzie, to za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat ów niezwykły zabytek pozostanie samotny otoczony przez atakujące go z trzech stron wody Bałtyku. Kto wie, może nawet zamieni się w wyspę? Oczywiście pod warunkiem, że ludziom starczy determinacji, by nadal go chronić. Przecież równie spektakularnie mogą być wtedy pochłaniane inne zabudowania Trzęsacza. Najbliższe z nich są wszak odległe od kościoła zaledwie o kilkadziesiąt, góra sto metrów.
Pod klifem lodowa skorupa trzymała jeszcze się mocno.
Była wyjątkowo gruba.
Śniegu tej zimy jednak naoglądaliśmy się już dość, więc wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Trzebiatów do Kołobrzegu. Tam zaplanowaliśmy kolejny przystanek.
W restauracji przy promenadzie zjedliśmy obiad. Porcje były tak ogromne, że ledwie daliśmy im radę. A trzeba przyznać, że w parze z ilością szedł też ich smak. Na nieszczęście (a może szczęście – sam juz nie wiem) zawczasu zamówiliśmy deser. Lody wytwarzane tam właśnie. Poezja smaku i katusze żołądka, który wydawało się, że pęknie lada moment. Było to jedno z najciekawszych doznań kulinarnych podczas tego wyjazdu. Mam na myśli wrażenia estetyczne i smak, a nie pełny brzuch. Na dodatek to wszystko odbywało się w scenerii zachodzącego gdzieś za kołobrzeską latarnią słońca.
I wracających z połowu rybaków…
W restauracji było niewielu Polaków. Dominował raczej język niemiecki. Kiedy szykowaliśmy się powoli do zapłacenia rachunku i dokładaliśmy zwyczajowy napiwek, do naszych uszu dotarła rozmowa naszych teutońskich sąsiadów. Przyszli tu zdaje się na kawę i jakieś ciastko i podobnie jak my zbierali się do wyjścia. Dystyngowany pan instruował swoją małżonkę.
– Ja idę do toalety. Położyłem na stole trzydzieści zloty. Rachunek jest na dwadziescia siedem. Uważaj, żeby cię nie oszukała.
Dobrze, że ja z toalety właśnie zdążyłem wrócić, bo ani chybi puściłbym pawia słysząc ten wywód.
Poszliśmy na spacer wzdłuż plaży i na pobliskie molo. Gdyby przyznawano jakie s odznaki turystyczne, za wizyty na molach to podczas tego kilkudniowego wypadu zdobylibyśmy przynajmniej popularną. Inna sprawa, że wyglądało na to iż jest to ostatnie molo na wschód przed tym w Orłowie, więc spokojnie z Kołobrzegu mogliśmy odbijać na Koszalin i kierowac się prosto na Trójmiasto. Hm, chyba jeszcze w Jastarni jest jedno. Byliśmy na nim podczas wichury w okolicach sylwestra 2006 roku.
Tymczasem spacerując po molo kołobrzeskim, moglismy podziwiać nadwyrężone już przez falujące morze i pekające stopniowo tafle lodu, które wzięły we władanie ptaki.
Na jakimś niewielkim kawałku kry, dryfowały sobie walentynkowo dwie kaczki.
Ludzie trzymali się już zdecydowanie zdala od poszarpanej krawędzi lodu, wybierając stabilną i bezpieczną plażę.
Ptaki jakby o tym wiedziały. Wrony (a może gawrony) chyba z całego Kołobrzegu zleciały się na nocleg na lodowych taflach, które teraz wyglądały tak, jakby na bielutkim śniegu ktoś rozsypał grudki węgla.
Kiedy opuszczalismy promenadę zauważylismy interesującą reklamę pewnej smażalni, która oferowała m.in. „świeżonkę”. Dręczy mnie niepewność co kryje się pod ta nazwą. A wystarczyło wejść i zapytać.
Pojechaliśmy dalej. Zapadł zmierzch, oddaliliśmy się od Bałtyku, w aucie panowało przyjemne ciepło, więc nie kusiło już nas, by zatrzymywac się gdzieś jeszcze. Tym bardziej, że i godzina robiła się późna. Minęliśmy Koszalin, Słupsk, Lębork, Bożepole Wielkie i zaraz potem ze szczytu wzgórza, przed zjazdem w dół zobaczyliśmy morze świateł rozpoczynającej się Wejherowem trójmiejskiej aglomeracji. Właściwie sześciomiejskiej, bo najpierw t.zw. Małe Trójmiasto czyli Wejherowo, Reda i Rumia, a potem już Trójmiasto właściwe. Uwielbiam te światła oglądane z góry. Ilekroć wracam do Gdyni i je widzę, wydaje mi się, że jestem już prawie w domu, aprzeciez to jescze dobre trzy kwadranse jazdy.
W radiu niedługo miała rozpocząć się transmisja z biegu narciarskiego, w którym Justyna Kowalczyk zdobyła srebrny medal olimpijski (ale finisz oglądałem już w domu na ekranie telewizora). Słuchaliśmy jedynej w swoim rodzaju narracji wykonaniu redaktora Zimocha. Ten radiowy komentator w budowaniu nastroju nie ma sobie równych. I chociaż nieraz wybucham śmiechem słuchając jego kwiecistych porównań, to właśnie dla nich i tego pełnego emocji przekazu uwielbiam go słuchać. A już chyba do legendy polskich transmisji przeszł jego pełen sportowej wściekłości krzyk pod adresem sędziego w dziewięćdziesiątej trzeciej minucie pojedynku Widzewa Łódź z Broendby Kopenhaga: „Turku, kończ ten mecz!”
http://patrz.pl/mp3/szalony-komentator
Skończył się nasz urlop i następnego dnia rano rozpoczęła się codzienna, biurowa orka.
Morze Wschodniochińskie, 05.03.2010; 00:10 LT