Podróż w stronę nieba.

Zaczęło kiwać, więc to znaczy, że wyszliśmy już na ocean. Zasięg w komórce się skończył i od tej pory będzie mi ona służyć jedynie jako budzik. Tylko do jutra do wieczora. Jesli pogoda pozwoli, o dwudziestej powinniśmy dopłynąć do Port Canaveral. I tym razem również nie znajdę czasu by odwiedzić ośrodek lotów kosmicznych NASA.

Inspekcja po inspekcji, Coast Guard, klasyfikator, ubezpieczyciel, krok po kroku posuwamy się do przodu. Jak dobrze pójdzie, to we wtorek w południe bedzie po wszystkim i będę mógł wracać do Polski.

Jutro są urodziny Tomka. Nie będę mógł zadzwonić (brak zasięgu) więc zrobiłem to już dziś. Akurat miał imprezę. Nie chciałem zajmować mu czasu więc pogadaliśmy tylko kilka minut. Jezeli się uda, to wpadnę do nich w następny weekend.

Dziwnie się czuję. Zawsze byłem członkiem załogi statku. Przez lata mostek nawigacyjny był moim głównym miejscem pracy. Jako kapitan czułem się tam swobodnie, a przede wszystkim czułem statek i wiedziałem o wszystkim. Dziś, jako człowiek z zewnątrz, zaglądam niemal jak pies do jatki i chociaż z wyższej pozycji przeprowadzam inspekcję całego statku, nigdzie nie czuję się u siebie. Dziś moje miejsce pracy mieści się w walizce, a właściwie dwóch. Raz jest nim kabina na statku, innym razem stolik w kafejce na lotnisku, a od czasu do czasu prawdziwe biurko w Gdyni. No i jeszcze samochód. Samochód to prawie jak drugi dom. Podobały mi się wyjazdy do Niemiec, bo wtedy wrzucałem walizki do bagażnika, włączałem radio i jechałem przed siebie, samemu decydując gdzie się zatrzymać i na jak długo. Gdyby było trzeba, mógłbym tak jechać i do Portugalii, ale armatorowi w takim przypadku bardziej opłacałoby się wysłać mnie samolotem. Szkoda. Kiedyś wybiorę się w taką podróż w ramach urlopu. Gdzieś na północ, do ojczyzny reniferów. Będę jechał ile zechcę, kładł się spać gdziekolwiek i prowadził cygańskie życie. Szkoda tylko, że urlop drastycznie mi się skurczył.

W walizce musiało się znaleźć miejsce na kilka filmów. Bez filmów świat byłby bardzo ubogi. Obejrzałem dziś sobie „Jutro będzie niebo”. Piękna, niespieszna opowieść w zasadzie o niczym. Gdyby się uprzeć, całą historię możnaby streścić w kilku zdaniach. Ale za to jakie zdjęcia! Plenery są nasze, swojskie, ale kojarzą się z Meksykiem pokazywanym w amerykańskich filmach. Sypiące się domy, porośnięte trawą ruiny, stacje benzynowe z poprzedniej epoki, zagubione gdzieś na odludziu, miasteczka, w których czas stanął w miejscu sześćdziesiąt lat temu. A wszystko okraszone przepysznej urody muzyką i to wcale nie filmową, do której przyzwyczaił nas Morricone albo Kilar. Czterdziestoletni facet, życiowy rozbitek, przemierzający mało przyjazne pustkowia z dziesięcioletnią dziewczynką, która też juz swoje w zyciu przeszła. Najbardziej podobała mi się końcówka, zapowiedź tytułowego nieba, które wcale takie pewne nie jest, chociaż… kto wie? Mężczyzna w końcu zdecydował się na krok, który być może stanie się przełomem w jego życiu. Mimo, że nie wiadomo dokładnie co się wydarzyło, czuje się, że po czymś takim mogą pojechać razem nawet i do Meksyku. Tylko czy nie skończą podobnie jak Thelma i Luise? Szkoda by było, więc póki co, może lepiej się cieszyć mglistą obietnicą jutrzejszego nieba i nie zaprzątać sobie głowy nadciagającymi chmurami? Może burza przejdzie bokiem?

Atlantyk, 22.01.2005

Komentarze