Tradycyjnie po doatrciu na lotnisko w Gdańsku kurtkę wrzuciłem do walizki, żeby nie przeszkadzała mi w tropikach. Wyjście w cienkim sweterku na płytę lotniska w Monachium wprost w ulewny deszcz do najprzyjemniejszych nie należało, lecz na szczęście już wkrótce znaleźliśmy się w ciepłym budynku.
W business lounge nie odmówiłem sobie (tradycyjnie) bockwurstów i precla, bo to przecież Niemcy. Był to dzień Świętego Mikołaja, więc Lufthansa na lot z Gdańska przygotowała posiłek w specjalnych, płóciennych woreczkach, w których oprócz tradycyjnego sandwicza znalały się pierniki, czekoladki, mandarynka i mikołajowe życzenia. W samolocie do Hong Kongu już takich atrakcji nie było. No, może tylko tyle, że zamiast sakramentalnego „chicken or pasta”, tym razem oferowano „noodles or beef”. Nie miało to chyba jednak żadnego związku z Mikołajem.
Obok mnie siedział człowiek, który podsłuchawszy jak rozmawiam z kolegą, zapytał:
– Jesteście Polacy?
– Tak. A skąd wiesz?
– Jestem Amerykaninem, ale mieszkam we Wrocławiu. Uczę tam angielskiego. Kiedyś miałem tam dziewczynę…
Rozmwawialiśmy trochę przed startem i potem rano, podczas śniadania. Dowiedziałem się, że przyjechał do Wrocławia za dziewczyną i chociaż nie są juz razem, to on w mieście pozostał, bo bardzo je lubi. Teraz zrobił sobie dwutygodniowe wakacje i wyrusza w pierwszą w życiu podróż do Azji. Zamierza odwiedzić Hong Kong i Macao. Rozmawialiśmy jeszcze długo o Chinach zainspirowani oglądanymi z góry pustkowiami Tybetu.
W Hong Kongu mieliśmy nieco ponad dwie godziny na przesiadkę i wyruszyliśmy w dwugodzinny, ostatni odcinek drogi do Manili. Wylądowaliśmy około dwudziestej. Samochód juz na nas czekał i zawiózł do zaaranżowanego na nasz przyjazd hotelu. Wewnątrz luksusy, a z pokoju widok na zatokę
Po blisko dobie spedzoinej w samolotach i na lotniskach chce się przede wszystkim spać. Na dalsze wrażenia przyjdzie więc jeszcze poczekać do jutra.
Manila, 08.12.2010; 02:05 LT