PODRÓŻ

  

Płyniemy do Charleston. Ten tekst, z mniejszą ilością fotografii moze uda mi się wrzucić do sieci kiedy będziemy przez Mona Passage wychodzić z Morza Karaibskiego na Atlantyk. Być może złapiemy sygnał czy to z wysepki Mona, czy z Puerto Rico. Wpisy o Mielnie czy Jeleniej Górze, chociaż juz prawie gotowe, poczekają az dopłyniemy do USA.

Tłusty Czwartek przywitałem na lotnisku we Wrocławiu. Liczyłem, że skoro samolot odlatuje dopiero o 09:05, może załapię się na jakiegoś pączka, lecz na prózno. Kafejki na terminalu oferowały… muffiny. Widać na lotnisku, w międzynarodowym towarzystwie tradycja już nie obowiązuje. A zdawałoby się, że powinna szczególnie, jako wizytówka naszego kraju. Za to w gablotce z pamiątkami, zapewne w nawiązaniu do muffinów można kupić skrzyżowane przyjacielsko dwie flagi: polską i amerykańską. Nie mam nic do Ameryki, ale jakoś mi to pachnie służalczością. Bo gdyby chociaż do wyboru były i inne konfiguracje, n.p. polska i niemiecka, która miałaby o wiele głębszą wymowę, pomijając już fakt, ze znacznie więcej Niemców niz Amerykanów przewija się przez wrocławskie lotnisko i taka pamiatka mogłaby mieć sens…

Eeee tam, marudzę, bo pączka (zwanego w niektórych kręgach berlinerem) nie udalo mi się kupić…

Wsiadłem do niewielkiego samolotu Lufthansy i poleciałem do Monachium.

W samolocie ani mnie, ani żadnego z naszych rodaków nikt nie bił. Trochę się w życiu już nalatałem i zauważyłem, że na ogół stewardessy nie szarpią się z nikim, kto takiego działania mniej lub bardziej świadomie nie prowokuje.

Z Monachium do Nowego Jorku jak niemal na każdej międzykontyntalnej trasie samolot był całkowicie zapełniony. Tam przesiadłem się do Caribbean Airlines na lot do Port of Spain.

I ten samolot był zapełniony całkowicie, prawdopodobnie za sprawą karnawału na Trynidadzie. Wylecieliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Po dobie od przybycia na wrocławskie lotnisko dotarłem do miejsca przeznaczenia. Czekała mnie jeszcze godzina jazdy samochodem do Point Lisas, gdzie stał nasz statek. Załadunek wciąż trwał chociaż zbliżał się powoli do końca. Uciążliwy szary pył, zmieniający błyskawicznie barwę na rdzawą i szalenie trudny do zmycia wciskał się wszędzie. Po takiej operacji najpiękniejszy nawet statek wygląda jakby był całkiem zardzewiały. Najgorsze, że złudzeniu takiemu ulegają nawet profesjonalni inspektorzy, którym trzeba długo tłumaczyc i udowadniać, że to nie rdza lecz pył.

O swicie w sobotę 21 lutego odcumowaliśmy. Zostawialiśmy za rufą oświetloną jeszcze plątaninę stalowych konstrukcji, powoli wyłaniającą się z mroku nocy. Pomimo jaśniejącej z każdą minutą łuny nad widnokręgiem, rogalik Księżyca, wciąż jeszcze srebrzył się wyraźnie gdzieś wysoko na granatowym tam jeszcze niebie.

*   *   *

Mona Passage pomiędzy Hispaniolą a Puerto Rico przepłynęliśmy 23 lutego o zmierzchu. Słońce właśnie zachodziło, kiedy zblizyliśmy się do wysepki Mona, od której wziął nazwę ten przesmyk między Morzem Karaibskim a Atlantykiem.

Był to ten jeden z pięknych zachodów, kiedy zocista tarcza nie ginie za zasłoną chmur tuż nad widnokręgiem, lecz widoczna jest do samego końca, dopóki nie „utopi się” w morskiej toni.

Lecz pomimo iż zbliżyliśmy się do wysepki na zaledwie cztery mile, sygnał sieci telefonów komórkowych się nie pojawił. Nastepna okazja trafi się więc dopiero u kresu podróży, na podejściu do Charleston w ostatni dzień lutego.

Atlantyk, 26.02.2009; 06:00 LT

Komentarze