Wzgórza Suwalszczyzny cechuje stosunkowo duża jak na północ Polski wysokość względna. Najwyższa zaś, Cisowa Góra, ma kształt niemal idealnie skopiowany z dziecięcych rysunków. Ot, regularny stożek o dość stromych stokach. Widok musi być stamtąd przecudny, tym bardziej, że dookoła pełno jezior. Jednym z nich jest Jaczno, z położonym na wzgórzu nad wodą gościńcem o tej samej nazwie. Bylismy już spóźnieni, więc szybko wrzuciliśmy swoje rzeczy do przydzielonych pokoi i poszlismy do ogólnej sali restauracyjnej, gdzie szykowano już dla nas kolację.
Drewniane domy mają swój niepowtarzalny klimat. Przez cały czas miałem wrażenie, jakbym znajdował się gdzies w górach. A jeśli jeszcze, jak owego wieczoru, na parapecie usiądzie sobie kot i wpatruje się w dal przez szybę, robi się zupełnie swojsko. Ktoś powiedział, że dom bez kota nie zasługuje na miano domu. Rzeczywiscie coś w tym jest, że gdy niesie się delikatne mruczenie, a jasny prostokat okna okupuje cień zamyślonego dachowca – samotnika, momentalnie atmosfera robi się domowa, a nawet rodzinna.
Kolacja przeciągała się w noc, więc w końcu odpusciłem i poszedłem spać.
Wcześniej umówilismy się jednak, że do Białegostoku nie ruszymy z samego rana, lecz później, bo najpierw skorzystamy z tutejszej bani. Trochę mi było szkoda Cisowej Góry, bo liczyłem, że może wejdziemy na nią, ale bania tez ma swoje uroki.
Właściciele goscińca mieli zacząć palić w piecu pod kotłem już o piątej rano, byśmy mogli skorzystać z przybytku o dziesiątej, więc rano nie trzeba było się spieszyć. Wstałem jednak wcześniej, by w moim „Domku Rybaka” (no któż tam mógł otrzymac nocleg jak nie wilk morski?) wrzucić kolejny wpis na bloga.
Zastanawiałem się czy iść do bani, czy nie. Sama bania to pikuś, ale chodziło o to, żeby potem z niej wybiec i wskoczyć do jeziora, a pogoda tego dnia do najcieplejszych nie należała. Pomyślałem jednak, że jeśli nie spróbuję tego teraz to być może podobna okazja długo mi się nie trafi.
Uff, gorąco było. Wypociłem się porządnie. A kiedy poczułem, że wystarczy, puściłem się biegiem przez łąkę. Jeden brzeg jeziora był blisko bani, ale niedostępny. Trzeba było więc podbiec na wzgórze, a potem w dół po trawie na pomost i z niego zanurzyć się w jeziorze. Szok termiczny był, nie powiem, ale nie taki straszny jak się spodziewałem. Ciekawe jak wyglada to zimą na Syberii?
A potem niestety trzeba było już się pakować i zbierać do wyjazdu, jeśli mieliśmy jeszcze zobaczyć cokolwiek w Białymstoku. Żal było opuszczać urodziwe Jaczno.
I znów tradycyjna drzemka w minibusie. Tym razem była wręcz wskazana, ponieważ po południu czekało mnie kilka godzin za kierownicą w podróży powrotnej do Gdyni.
Zwiedzanie Białegostoku zaczęliśmy od Pałacu Branickich.
„Wersal Podlasia”, jak nazywano to miasto, swoją świetność zawdzięcza przede wszystkim Janowi, Klemensowi Branickiemu, dla którego owa miejscowość była oczkiem w głowie i stanowiła dzieło jego życia. Niewiele jest przypadków gdy całe miasto było czyjąś prywatną własnością, a tak właśnie wydarzyło się z Białymstokiem. Jan Klemens Branicki, objąwszy w posiadanie tamtejsze włościa doprowadził do bezprecedensowego rozwoju miejscowości całkowicie z własnych środków. Zadbał o najdrobniejsze detale i o warunki życia mieszkańców (a ponieważ miasto było prywatne, nie każdy, lecz jedynie zaproszeni lub zaaprobowani przez właściciela obywatele mogli tam się osiedlić). Nic dziwnego, że było to w owym czasie jedno z najpiękniejszych miast Polski. Zatrzymywali się w nim na odpoczynek dygnitarze zdążający w rozmaitych sprawach ze wschodu na zachód lub odwrotnie. Zachowały się opisy wizyty ostatniego króla Polski, który w drodze z Grodna do Warszawy zatrzymał się w Białymstoku aż na dziesięć dni.
Po śmierci wielkiego dobroczyńcy i właściciela, Białystok zaczął tracić swój blask. Rozbiory Polski przyspieszyły ten proces. Nie pomogła nawet rewolucja przemysłowa i robudowywany tam od połowy XIX wieku przemysł włókienniczy. Powstania Styczniowe i Listopadowe skutkują coraz bardziej represyjną polityką cara, a I Wojna Światowa przynosi kolejne straty. W niepodległej Polsce Białystok przeżywał dramatyczne chwile w 1920 roku, kiedy to na blisko miesiąc dostał się pod panowanie bolszewików. Zainstalowali tam oni tymczasowy rząd Polskiej Republiki Radzieckiej.
II Wojna Światowa to przede wszystkim kres wielokulturowości w takiej formie, jaka istniała do tej pory. Zagłada Żydów, przesiedlenia i migracje narodów zmieniły nie tylko to miasto i nie tylko Podlasie, chociaż na Podlasiu wciąz jeszcze można mówić o wielokulturowości pomimo sczątkowej, w porównaniu sprzed hitlerowskiej pożogi, formie. Komunistyczna władza, a raczej zaprowadzony przez nią system, nie przywiązywała wielkeij wagi do wyglądu miast, więc o ponownym rozkwicie Białegostoku możemy mówić dopiero po 1989 roku. Odzyskał swoją świetność Pałac Branickich i francuski ogród na jego tyłach.
Spacerując po deptaku i ogladając dwa położone obok siebie kościoły (Zespół Bazyliki Archikatedralnej Wniebowzięcia NMP) wysłuchaliśmy ciekawej historii dotyczącej powstania tego drugiego.
Niewielki kościół farny z XVII wieku nie wystarczał na potrzeby miasta. Zwracano się niejednokrotnie do władz carskich o pozwolenie na budowę nowego koscioła lecz bezskutecznie. Popowstaniowe represje i polityka rusyfikacyjna były bezwzględne. Kiedy zabrakło argumentów, sięgnięto po sprawdzony w imperium sposób. Proboszcz poinformował wiernych, że część zebranych przez nich środków na budowę nowej świątyni przeznaczona zostanie na… łapówkę. W ten sposób uzyskano pozwolenie na powiększenie starego kościoła poprzez postawienie przybudówki. Co to jest przybudówka? Interpretacja jest sprawą indywidualną, a dobra łapówka sprzyja „właściwemu” pojmowaniu znaczenia rozmaitych okresleń. I tak do widocznego na poniższej fotografii białego, XVII wiecznego kościoła, dostawiono przybudówkę z czerwonej cegły. Kilkakrotnie większą od budowli-matki. Na oczach lokalnych, carskich urzędników, w majestacie odpowiednio zinterpretowanego prawa.
Obejrzeliśmy jeszcze pojedyńcze zachowane budynki dawnej dzielnicy żydowskiej, pomnik twórcy języka esperanto, Ludwika Zamenhofa, który urodził się w Białymstoku oraz cerkiew Św. Mikołaja, po czym udaliśmy się na pożegnalny obiad.
I to już wszystko. Potem rozwiezieni zostaliśmy naszym minibusem po miejscach skąd każdy z nas ruszął do domu. Wsiadłem do auta i wróciłem jeszcze na rynek, by spotkać się z Eniqą, białostocką blogerką, z którą poznaliśmy się na Maratonie Bloxa, i która śledziła wpisy z naszej podlaskiej wyprawy. Eniqa była właśnie na spacerze z mężem i dzieckiem, więc zrobiła krótką przerwę na kawę.
A potem siedem godzin za kółkiem w drodze powrotnej. Najpierw w okolicach Olsztynka, a potem gdzieś za Elblągiem musiałem się zdrzemnąć i po północy dotarłem do Gdyni. Po kilku godzinach snu powróciłem w szarą, biurową rzeczywistość.
Gdańsk; 10.09.2011; 15:45 LT