PODKRĘCAM TEMPO

Zachciało mi się dyrektorowania, to mam… Przeróżnych spotkań, zebrań, zadań „przy okazji” jest tyle, że nie starcza już czasu na te właściwe obowiązki. Bywa, że wstaję od biurka o jedenastej, a siadam przed komputerem dopiero około siedemnastej. Pasek zadań niemal cały pomarańczowy od ludzi dobijających się na skype, dziesiątki nieprzeczytanych maili… W pierwszej chwili trudno zdecydować się od czego zacząć. O siedemnastej biurowa ekipa zbiera się do wyjaścia. Cichną telefony. Wtedy dopiero można spokojnie zacząć robić to, na co teoretycznie czasu powinno wystarczyć w ciągu dnia. I tylko Mój Anioł mi towarzyszy. Siedzimy w dwóch przeciwległych końcach biura, zajęci ja swoją robotą, a ona swoją. Ponieważ dawno juz nie byliśmy na kolacji gdzieś w knajpce, zamawiamy czasem sushi z dostawą. Nie ma to jak romantyczna kolacja w pustym biurze. Z odrobina pośpiechu, bo jedynie tańce pozostały nietykalne, więc trzeba zdążyć. Na ogół wpadamy tam spóźnieni i zmordowani minionym dniem, ale z kolejnymi ćwiczeniami robota idzie w zapomnienie i wreszcie mamy swoją odrobinę relaksu. Kiedy nie ma tańców, odprowadzam Anioła do domu i wracam do biura. Wtedy bywa, że siedzę do jedenastej, aby nastepnego dnia rano nie jechac do pracy zestressowany zaległościami.

Tak było i tego tygodnia. We wtorek siedziałem w pracy do północy. Czas konstruowania budżetów, a w ciągu dnia, w nawale zwykłych spraw tego nie zrobię. W środę położyłem się spać wcześniej, by nazjutrz wstać o piątej rano, spakowac się do wieczornego wyjazdu do Szczecina i ruszyć do biura grubo przed rozpoczęciem pracy. Ostro zabrałem się do pracy i tak jak przypuszczałem, niemal równo z wybiciem dziewiątej musiałem ją przerwać. Pierwszy meeting. O dziesiątej następny. Kończy się z opóźnieniem, więc z opóźnieniem zaczynam meeting trzeci. Szybki lunch bo juz czeka dwóch interesantów. Opowiadają o swoich problemach, po rozwiązanie ktorych przyszli. Za chwilę pojawia się następny. W międzyczasie na skype pojawia się zaproszenie na krótkie niezaplanowane zebranie. Krotkie zebranie trwa blisko półtorej godziny. Gdzies między tymi wszystkimi zebraniami, przesyłam do zaopiniowania projekty budżetów na 2011 rok i tak kończy się dzień pracy.

– Pobiłem dzisiaj taki mały rekord – mówię przytulając się do Anioła – nie przeczytałem ani jednego e-maila.

Siadam do czytania, bo tanga będziemy się uczyc dopiero o dziewiętnastej. Plany miałem takie, że prosto z „Żaka” wyruszę do Szczecina. Musiałem byc tam rano, a nie chciało mi się wstawać znów o czwartej. Zostały jednak jeszcze przelewy pensji. Nie zostawię przecież ludzi na cały długi weekend bez wynagrodzenia za październik. Po tańcach odwożę więc Anioła do domu, żegnamy się, po czym wracam do biura. Kiedy klikam na ostatni przelew, dochodzi dwudziesta trzecia. Zamykam laptopa, gaszę światła w biurze i o 23:10 wyruszam do Szczecina. Dobrze idzie mi jednak zaledwie nie dalej niż do Wejherowa. Zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki. Z coraz większym trudem walczę z narastającą sennością i w końcu dochodzę do wniosku, że dalsza jazda to igranie z losem. Zatrzymuję się na przedmieściach Lęborka i tam wykupuję nocleg w jakims domku campingowym w ośrodku noszącym miano motelu. Nastawiam budzik na wpół do siódmej.

Rano za sprawą tirów jedzie się paskudnie, ale na szczęście czasu mam tyle, żeby przybyc do Szczecina na pół godziny przed umówionym spotkaniem. Przy okazji zaliczam swój pierwszy przejazd dopiero co oddaną do użytku obwodnicą Słupska. Przejechałem około ósmej, a dopiero w południe miała miejsce oficjalna ceremonia otwarcia z udziałem prezydenta Komorowskiego. Trochę się zawiodłem bo droga "o prametrach drogi ekspresowej" jest na przeważającym odcinku jednojezdniowa. Tylko węzły są dwujezdniowe. Zawsze mnie irytowało, gdy o ekspresowości drogi decydowały nie dwie jezdnie, lecz bezkolizyjne skrzyżowania. Tak było przez długi czas na krajowej czwórce między Wrocławiem a Opolem. Poniemiecka jedna nitka autostrady miała bezkolizyjne skrzyżowania i nosiła dumne miano drogi ekspresowej, ale wystarczyła jedna wolniejsza ciężarówka by skutecznie ją zakorkować, bo na ogół ruch z przeciwnego kierunku był na tyle intensywny, że wyprzedzenie wymagało dużo szczęścia i zdecydowania. 

Jadąc ową ekspresówką słuchałem Salonu Politycznego Trójki, w którym jeden z polityków, bodajże pan Ujazdowski określił obecną sytuację jako extraordynaryjną. Myślałem, że mu się tylko tak wypsnęło, ale gdzie tam – po chwili znów: "mamy do czynienia z sytuacją extraordynaryjną". Dlaczego nie można powiedzieć po prostu: "wyjątkową"? Przecież extraordinary znaczy właśnie wyjątkowy. Jeszcze trochę i o narodowej fladze zaczną mówić, że jest łajto-redowa. Ale może się czepiam? Sam przecież uzyłem w tym tekście słów meeting oraz lunch.

Przed Szczecinem dzwoni mój tato. Jakby w ogóle nie kojarzył, że jadę załatwic pilne sprawy:

– To może pojedziemy na cmentarz jak dojedziesz?

– Przeciez wiesz, że od razu nie będę mógł. Może pójdziemy w sobotę?

– W sobotę będzie już zamknięty dojazd pod same bramy, ale to nic, sam pójdę.

– Poczekaj, dlaczego masz iść sam?

Liczę czas…

– O piętnastej. Możemy jechać o piętnastej? – pytam po chwili namysłu.

– Dobrze.

Kupujemy kwiaty, czyścimy nagrobki.

– Przyjdziesz na herbatę? – pyta tato.

– Przyjdę nawet na kolację i przy okazji obejrzę wiadomości u Ciebie, ale w drodze z cmentarza musimy skoczyć na pocztę. Dostałem awizo na list polecony, a w sobotę poczta nieczynna.

Poczta czynna do osiemnastej. Dojeżdżamy za pięć szósta. Odbieram list i możemy jechać na ową herbatę. Przed wiadomościami dzwoni telefon, więc i tak nie obejrzałem. Wracam do domu. Wnoszę do mieszkania dwie reklamówki biurowych papierów do przejrzenia podczas długiego weekendu, ale teraz spać, spać spać… Nastawiam budzik na szóstą i wskakuję do łóżka. Jakie to szczęście, że nazajutrz sobota.

Szczecin, 31.10.2010; 10:05 LT

Komentarze