Wyjątkowo niefajnie wyjeżdża się w sobotę. To tak, jakby iść do pracy już w weekend zamiast dopiero w poniedziałek. Tym razem przynajmniej tyle było dobrego, że mój lot do Monachium rozpoczynał się o 12:55. Dzięki temu mogliśmy z Aniołem nacieszyć się jeszcze wspólnym porankiem i niespiesznym śniadaniem. I celebrować imprinting naszych ciał w pamięci, która będzie musiała wystarczyć do powrotu gdzieś pod koniec wiosny.
Trochę ponad dwie godziny po naszym pożegnaniu na lotnisku, lądowałem już w Monachium, skąd po kolejnych trzech kwadransach odleciałem do Bilbao.
Trochę poczytałem, trochę pospałem i już wkrótce byłem na miejscu. Modenistyczny budynek tamtejszego dworca lotniczego przypominał mi trochę podrywającego się do lotu concorde’a. Wewnątrz jednak nie był spoecjalnie sympatyczny. Półmrok, i goły beton znaczony licznymi zaciekami sprawiały wrażenie fuszerki, a atmosfera tam panująca bardziej zbliżona była bardziej do siermięgi kolejowych dworców niż do luksusów międzynarodowych terminali lotniczych.
Pojechałem prawie nad sam brzeg oceanu, do portu położonego w Santurce, na przedmieściach Bilbao. Znajdowałem się w kraju Basków. Położonym nad brzegiem Zatoki Biskajskiej i podobnie jak Katalonia u wybrzeży Morza Śródziemnego, łańcuchem Pirenejów podzielonym na część hiszpańską i francuską.
Baskijska flaga powiewa jednak dumnie nad okolicą informujac przybysza, że znalazł się w autonomicznej prowincji.
Jej odmienność podkreślają jeszcze dwujęzyczne napisy, w których ten drugi, baskijski, jest dla nas równie egzotyczny i niezrozumiały jak na przykład węgierski.
Starzy mężczyźni noszą tu jeszcze charakterystyczne i powszechne kiedyś czarne berety. Widywałem takie i po francuskiej stronie. Warto na nie popatrzeć, bo kiedy to pokolenie odejdzie na tamtą stronę, zabierze ze sobą także i te nakrycia głowy, których nieliczne egzemplarze pozostana co najwyżej w muzeach.
Niedlugo po moim przyjeździe na statek słońce skryło się za okolicze góry. Ciemny szczyt ze złocistą łuną wyglądał niczym wulkan.
Zanim jednak zapadł zmierzch, zdążyłem zauważyć niezbyt daleko od nas charakterystyczną sylwetkę Puente de Biscaya, albo raczej Bizkaia, jak piszą Baskowie. Jest to stalowa konstrukcja składająca się z dwóch wież o wysokości 51 metrów, które dźwigają 160 metrowy most dla pieszych, łaczący leżące na przeciwległych brzegach rzeki Nervion miasteczka Portugalete i Getxo.
Ażeby przedostać się na drugi brzeg, wcale jednak nie trzeba się wspinac tak wysoko. Między nimi niczym prom kursuje bowiem kilka metrów nad wodą specjalna platforma podwieszona na długich linach do jeżdżacego górą wózka. Cały ten system uruchomiono po raz pierwszy w 1893 roku i działa do dziś. Jest to najstarszy tego typu obiekt na świecie i w 2006 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dodam jeszcze, że zaprojektował go niejaki Alberto de Palacio, współpracownik Gustave’a Eiffel’a, projektanta słynnej wieży. Kiedy patrzy się na konstrukcję mostu, trudno nie zauważyć podobieństw do stalowej kuzynki z Paryża.
Wieczorem wybrałem się na spacer aby obejrzeć ów zabytek architektury i techniki zarazem. Niestety, nie był oświetlony i jego konstrukcja była słabo widoczna.
Zamknięty był już też most dla pieszych (czynny tylko do 21:00, a ja przyszedłem tam półtorej godziny później).
Mogłem za to za 0,50 euro przejechać się owym podwieszonym promem na drugi brzeg. Pojazd ten był tak zbudowany, że do wydzielonych korytarzy po bokach zabierał pieszych, a do środkowego segnmentu samochody.
Ku mojemu zaskoczeniu, poruszał się bardzo sybko. Znacznie szybciej niż czyniłby to prom pływający.
Po kilkudziesięciu sekundach jest się już po drugiej stronie rzeki.
Wróciłem następnym kursem na brzeg właściwy, którym spacerując dotarłem na statek. Więcej zwiedzania nie będzie. Za chwilę będziemy odcumowywać i ruszymy w podróż do Antwerpii.
Bilbao, 29.03.2009; 19:00 LT