Kolejny dzień w Katarze postanowiliśmy przeznaczyć na wycieczkę na północ. Aż do Ar-Ruweis, gdzie u kresu półwyspu kończy się autostrada nr 1.
Po drodze mieliśmy zobaczyć kilka atrakcji, o których czytalismy w przewodniku „Lonely Planet”, jedynym, do jakiego udało nam się dotrzeć przed podróżą.
Na początek Umm Salal Mohammed, w którym miały znajdowac się ruiny fortu. Tak na dobre jednak, zanim poczuliśmy, że wyjechaliśmy z Dohy, już byliśmy w Umm Salal Mohammed. To w tej chwili są jakby przemieścia stolicy. Jechaliśmy autostradą, po obu stronach mając wielkie osiedla. Ponieważ minęliśmy już zjazd, mogliśmy przyglądać się bezradnie, czekając na następny węzeł.
– Dobra, odpuśćmy sobie. Jedźmy do Umm Salal Ali.
Umm Salal Ali to była kolejna miejscowość. „Niewielkie pole z sześcioma grobami z epoki żelaza, datowanymi na drugie tysiąclecie przed Chrystusem jest warte wizyty w Umm Salal Ali” – pisano w książce. „Szczególnie jeśli podróżujesz z przewodnikiem. Jeśli nie, rozglądaj się za niewielkimi kopcami na północ od miasta, w tym relatywnie płaskim terenie. Więcej kopców rozrzuconych jest między budynkami.”
Mielismy dużo wiary oraz chęci, lecz teraz po fakcie, widzę, że taka informacja nie mogła wróżyć niczego dobrego. Być może opis z „Lonely Planet” odnosił się do kilku lat wstecz, kiedy Umm Salal Ali było rzeczywiście niewielką miejscowością. Tak jak wcześniej wspomniałem, Katar jest obecnie jednym ogromnym placem budowy. Co z tego, że zjechaliśmy prawidłowo, kiedy droga prowadziła nas do niekończących się osiedli, pełnych domów ogrodzonych wysokimi murami, łudząco podobnych do tych, które znamy z filmu „Wróg numer jeden”, opisującego atak na posiadłość Osamy bin Ladena. Próbowalismy przedostać się na północ od miasta, lecz to co kiedyś leżało na północ od niewielkiej osady, dziś mogło znajdowac się miedzy poszczególnymi domami.
Podobnie jak i tamte, o których wspominał przewodnik. Jak zobaczyć kopczyki pomiędzy domami, których jest bez liku, a wszystkie ogrodzone wysokimi murami? Liczyliśmy, że może dopisze nam szczęście i próbowaliśmy zatrzymywac się tu i ówdzie, lecz wszędzie kopczyki były co najwyżej rezultatem budowy kolejnych domów.
Chyba już wspominalem, że Katarczycy nie afiszują się specjalnie z miejscami turystycznymi. Nie ma prowadzących do nich drogowskazów, nie ma tablic informacyjnych. Najwyraźniej wyznają zasadę, że jeżeli coś Ciebie interesuje i pragniesz to obejrzeć, to zadaj sobie trudu i odnajdź to samemu.
– Szkoda czasu. Jedźmy dalej.
Naszym kolejnym celem był położony na wschodnim wybrzeżu półwyspu port Al Khor „słynny jako centrum przemysłu perłowego”. Ten „przemysł perłowy to moje koślawe tłumaczenie określenia „pearl industry”, którego centrum stał się Al Khor w czasach, przednaftowych, kiedy głównym zajęciem miejscowej ludności było poławianie pereł. Liczyliśmy, że zobaczymy coś ciekawego związanego z ową tradycją. „Niewielkie muzeum, jeżeli kiedykolwiek zostanie ponownie otwarte, eksponuje rozmaite rękodzieła tutejszego regionu” – informował przewodnik z pewną dozą rezerwy, aby nie nastawiać się na sukces.
Na powyższej mapce Alk-Khor nazywa się Al-Chaur. Wynika to z trakskrypcji arabskiej wymowy na alfabet łaciński. Podobnie jak chińskie nazwy pisane różnie w różnych krajach używających alfabetu łacińskiego i za każdym razem jest to tylko pewne przybliżenie prawidłowej wymowy.
Udało nam się jednak dotrzeć do portu i to już było osiągnięciem. Njapierw zatrzymalismy się nieopodal by odpocząć nad wodą i przegryźć coś, bo zblizała się pora obiadowa. Ławeczka z „parasolką” z palmowych liści wydawała się miejscem idealnym.
Obok nas na popas zatrzymała się jakaś miejscowa rodzina.
Po krótkim odpoczynku wjechaliśmy na teren portu. Nikt nas nie zatrzymywał, wiec mogliśmy swobodnie chodzić i oglądać zacumowane kutry oraz obserwować pracę rybaków.
Właśnie wracali z połowem. Wyciągali ryby z ładowni, układali w skrzynkach z lodem i tak zapakowane ładowali do samochodów.
Potem opuszczali keję przeładunkową i odpływali na miejsce postojowe.
A my zastanawialismy się, co potem dzieje się z tymi rybami, jeżeli tak trudno trafić nam na knajpkę, gdzie serwowano by morskie specjały. Nie tylko ryby łowi się przeież wokół Kataru, o czym mogliśmy się przekonac obserwując budowanie pułapek na kraby i inne mięsożerne skorupiaki. Do pojemników z drucianej siatki prowadzi lejkowate, zwężające się ku srodkowi wejście. Wystarczy wrzucić trochę padliny, by zwabiony nią krab wślizgnął się do środka, lecz po konsumpcji nie potrafił już się wydostać.
Obserwowaliśmy pracę ludzi konstruujących owe klatki, sterty pułapek składowane na kei i wreszcie juz ustawione na kutrach, gotowe do wyrzucenia za burtę, gdy przyjdzie pora.
Przed nami jeszcze kawał drogi, więc dość oglądania. Jeszcze ostatni rzut oka na panoramę Al Khor i wsiadamy do samochodu, by ruszyć tym razem ku prehistorycznym, naskalnym rysunkom.
Ostatni raz jeździliśmy oglądać petroglify w Azerbejdżanie. Tam było stosunkowo latwo. Wystarczyło odnaleźć na odludziu park archeologiczny Gobustan i za drogowskazami dotrzeć na miejsce. W Katarze póki co jest to nie do pomyślenia.
Gdzieś w pobliżu północno-wschodniego wybrzeża znajduje się miejsce Al-Jessassiyeh. Tam znajdują się owe tajemnicze rysunki, o których dowiedzielismy się z przewodnika „Lonely Planet”: „Uczciwie mowiąc, pomimo ich istnienia w literaturze turystycznej, niewiele ludzi mogło oglądac petroglify z północnego Kataru. Były owiane mgłą tajemnicy, dostępne jedynie dla tych, którzy wiedzieli jak tam dotrzeć samochodem z napędem na cztery koła. (…) Ten niepozorny fragment pustyni skrywa około 900 rysunków rozrzuconych w 580 miejscach (…) Jak tam dotrzeć? Należy zjechać z autostrady nr 1 w kierunku Al-Jessassiyeh. Następnie skręcić w peierwszą nieoznakowaną drogę w lewo. Po ośmiu kilometrach zobaczysz ogrodzony teren z tabliczką „nie przekraczać”, jednakże bramy są pozostawione otwarte. Możesz więc wędrować po terenie i doświadczać antycznych wrażeń. Nic nie jest oznaczone. Rozglądaj się więc, a jeśli rozpoznasz pierwsze ryty, będziesz wiedział czego szukać i wkrótce odnajdziesz następne”.
Zjechaliśmy z autostrady jak sugerował przewodnik, lecz znów dopadł nas syndrom budowy. W kierunku wybrzeża prowadziła bowiem… autostrada w budowie, z licznymi ograniczeniami, objazdami i innymi utrudnieniami. Wszystko wokół było rozkopane i znalezienie teraz pierwszej, nieoznakowanej drogi w lewo, która mogłaby prowadzić do owych rysunków graniczyło z cudem. Jedna, ta pierwsza z pierwszych prowadziła na… plac budowy.
Chyba nie dane było nam cieszyć oczu atrakcjami turystycznymi podczas tego wyjazdu. Na takie dogłębne zwiedzanie Kataru potrzeba przede wszystkim znacznie więcej czasu zakłądając piesze wędrówki, albo znacznie lepszego wyposażenia, jak samochód z napędem na cztery koła, którym można bez obaw błądzić po pustynnych bezdrożach.
– Wracamy do autostrady. Jedziemy do Al-Ruweis.
Tam mieliśmy doświadczyć atmosfery rybackich wiosek.
„Usytuowany na północnym krańcu półwyspu, na końcu autostrady, około 90 kilometrów od Dohy, Al-Ruweis jest typową rybacką wioską, gdzie na stojących na brzegu łodziach w starodawny sposób czyści się pojemniki na ryby i naprawia sieci w oczekiwaniu na przypływ, który pozwoli spłynąć łodziom na kolejny połów. Pomiędzy Al-Ruweis a Al-Zubara znajduje się kilka opuszczonych wiosek, których mieszkańcy w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia wyruszyli do pracy w przemysle naftowym.”
Zamiast niewielkiej wioski z rozrzuconymi na plaży rybackimi łodziami znaleźliśmy duży, częściowo gotowy, częściowo w budowie, port handlowy ogrodzony płotem i chroniony przez groźnych wartowników jak wszystkie tego typu przybytki na świecie, odkąd zagrożenie terroryzmem stało się powszechne.
Jeśli tak mają wyglądać opuszczone wioski, w których czas się zatrzymał, to ja dziękuję…
Ze zwiedzania nici, ale trzeba myśleć o powrocie. Chodzi o benzynę, której zaczynało nam w baku brakować. Wioska nie tylko nie jest opuszczona, lecz zdołała rozwinąc się w niewielkie miasteczko, ale stacji benzynowych ani na lekarstwo. No nie, żeby w Katarze nie móc kupić benzyny? Żarty żartami, ale mi zaczynało nie być do śmiechu. Wizja utknięcia gdzieś na autostradzie (dobrze, że na uatostradzie, a nie na pustyni) nie dodawała otuchy.
Po bezowocnych poszukiwaniach na własną rękę postanowiliśmy zasięgnąć języka u miejscowej ludności.
– Stacja benzynowa jest… To znaczy jest, ale jeszcze nieczynna, bo dopiero się buduje…
O nie! Już miałem wybuchnąć z kąśliwą uwagą, że nie mamy tyle czasu, aby czekać, aż ją wybudują, kiedy ów miejscowy człowiek szybko mnie uspokoił.
– Póki co, korzystamy z kontenerowej stacji benzynowej…
Kontenrowa stacja benzynowa… Kto pamięta czasy PRL-u i braki infrastruktury ten wie… Tak przecież komunistyczny rząd radził sobie z niedoborem nie tylko paliw, ale i miejsc do tankowania. I teraz mamy ów patent zastosowany w stojącym na ropie jednym z najbogatszych krajów świata. Towarzysze Gierek i Jaruzelski z uśmiechem kiwają głowami obserwując to z góry (albo z dołu, jeśli nie trafili do nieba).
Mała rzecz, a ile radości! Owa kontenerowa stacja benzynowa dodała nam nowych sił. I nieważne, że musieliśmy czekać w kolejce!
Bonusem niech pozostanie fakt, że za trydzieści sześć litrów benzyny zapłaciliśmy równowartość… 31 złotych! Życie może być piękne, nawet jeśli się nie ma szczęścia w szukaniu zabytków.
– Teraz możemy rozejrzeć się za jakąś rybną knajpką…
– Może nawet za jakąkolwiek knajpką… Żeby w końcu coś zjeść.
Krążylismy po Al-Ruweis, ale poza nieprzyjaznymi murami osiedli wiele nie znaleźliśmy.
– Może tam?
Rzeczywiście. Z daleka rozświetlały ulicę girlandy żaróweczek rozwieszonych na murach. To nie mógł być zwykły dom. Liczne samochody utwierdziły nas w tym przekonaniu. Wkrótce umundurowani funkcjonariusze na ulicy skierowali nas na boczną drogę, a tam następni skierowali na praking i nawet wskazali miejsce, gdzie możemy się zatrzymać.
– Nas chyba tutaj się nie spodziewali – rzekłem po wyjściu z samochodu, ujrzawszy dystyngowane towarzystwo licznie zdążające na ogromny plac w całości wyłożony dywanami, a kończący się potężnym namiotem, pod którym chyba miała odbywać się właściwa impreza.
– To chyba jakieś wesele… – zasugerował Mój Anioł
– Tak wygląda.
Ochroniarze obserwowali nas skonsternowani. My ich także. Co prawda kiedyś w Beskidach zostałem z kolegą zgarnięty z drogi na jakieś góralskie wesele, bo podchmielone towarzystwo miało taką fantazję, lecz tutaj nie bylo tak swojsko.
– Jedźmy, nikt nie woła…
Mój Anioł wyciągnął z bagażnika, pomarańcze, kabanosy, chleb oraz orzeszki. Wzięliśmy to do środka, zatrzasnęliśmy drzwi i pod prąd sznurowi aut wjeżdżających na parking ruszyliśmy w kierunku ulicy I dalej w ciemność.
W tych ciemnościach wyjechaliśmy na plażę, gdzie nawet stała na specjalnej lawecie jakaś łódź.
– Jest łódź? Jest! Liznęliśmy atmosfery rybackiej wioski!
Z pełnym bakiem paliwa bez obaw ruszyliśmy wąską szosą przez pustynię w kierunku, gdzie powinna znajdowac się miejscowość Al-Zubara. Tam powinien być stary fort. Jeśli nie znajdziemy fortu to już kompletnie nic się nam nie uda ze zwiedzania w tym dniu.
Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy bez GPS. Pocieszającym był fakt, że podążając z północnego krańca półwyspu niemożliwe będzie zabłądzenie. Z trzech stron morze. Prędzej czy później i tak wrócimy do Dohy.
Dojechaliśmy jednak do miejsca gdzie droga skręcała pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Na płaskiej pustyni to był doskonały punky orientacyjny. Al-Zubara musiało być blisko. Już widać światła!
Ha! Nie tylko światła, ale wkrótce i parking się pojawił, i nawet strażnicy, znudzeni trochę, ale i zaciekawieni, bo o tej porze nie było wokół ani żywej duszy. Nieopodal od czarnego nieba odcianał się ostro zabytkowy fort!
Oczywiście było już za późno, by móc zwiedzić budowlę od środka, ale przynajmniej obejrzeliśmy go sobie od zewnątrz. Przewodnik opisywał, że fort zbudowano w 1938 roku i był używany przez wojsko aż do 1980 roku. Nie znam powodu, dla którego był zbudowany, lecz wyczytałem, że Al-Zubara, ważny port poławiaczy i handlarzy pereł, był w posiadaniu dzisiejszych władców Bahrajnu w XVIII i XIX wieku. Byc może miało to jakieś znaczenie.
Z Al-Zubara do Dohy było około 110 kilometrów. Napierw jechaliśmy wąską szosą przez pustynię. Raz na kilka minut przemknęło jakieś auto i to wszystko. Zatrzymaliśmy się więc na poboczu by delektować się ciszą, ciemnością i gwiazdami nad naszymi głowami. Zza widnokręgu zaczął wyłaniać się księżyc. Wtedy uświadomiłem sobie, że statyw od aparatu zostawiłem w walizce w hotelu. Cóż, jak nie idzie to nie idzie. Spróbowałem oprzeć aparat na karoserii samochodu ale zdjęcia i tak wyszły słabo, bo źle wyregulowałem manualnie ostrość.
To był ostatni przystanek. Z czasem nawet na tej pustynnej drodze coraz częściej zaczęły pojawiać się samochody, co oznaczało, że zbliżamy się do autostrady. I rzeczywiście. Wkrótce trafiliśmy na zjazd, a potem już prosta droga do Dohy. Na suk i szaszłyki – nasz sprawdzony sposób na kolację.
Gdańsk, 08.03.2015; 23:15 LT