Z Aten wylecieliśmy grubo po północy, by dwadzieścia minut po piątej wylądować w Tbilisi.
Jeszcze przed wylotem z Polski zastanawialismy się nad logistyką tej podróży. Pierwsze dni naszej wyprawy oznaczały niemal permanentne przemieszczanie się. W sobotę do Warszawy, w niedzielę do Aten, w nocy z niedzieli na poniedziałek do Tbilisi i wreszcie w poniedziałek wieczorem do Dohy. Parafrazując tytuł amerykańskiej komedii z 1969 roku, możemy powiedzieć, że „jeśli dziś poniedziałek to jesteśmy w Gruzji”.
Wyrośliśmy już z wieku, w którym nie przeszkadza spanie na podłodze dworcowej poczekalni, a jakikolwiek kran na ulicy zastąpi umywalkę. Dlatego uznaliśmy, że po całym dniu w Atenach i nocy spędzonej częściowo na lotnisku, a częściowo w samolocie, pewien komfort odpoczynku będzie nam się należeć. Hotel da nam możliwość drzemki i przy okazji będziemy mieli gdzie zostawić bagaże, kiedy wybioerzemy się na spacer po mieście. Wybór padł na trzygwiazdkowy Light House Hotel, który zbierał regularnie bardzo wysokie recenzje na rozmaitych portalach hotelowych.
Trzeba było jeszcze tam się dostać. Byliśmy zaskoczeni, że informacja turystyczna na lotnisku działała pomimo tak nieprzyzwoicie wczesnej pory. Dowiedzielismy się jednak z niej, tego, co już wczesniej wyczytaliśmy sami: komunikacja publiczna z lotniska rozpoczyna swoją aktywnośc dopiero o siódmej. Wcześniej pozostają jedynie taksówki. W naszym przypadku blisko półtorej godziny czekania to było dużo. Postanowiliśmy skorzystać z taksówki, chociaż to zawsze bardzo ryzykowne na dworcach w obcym mieście, a tym bardziej kraju.
Zapytaliśmy najpierw w informacji ile kosztuje średnio kurs do centrum. Dwadzieścia pięć lari. Teraz mogliśmy wyjść przed budynek terminala. Oczywiście natychmiast rzucili się na nas naganiacze.
– Taxi?! Taxi?!
– My friend! Very cheap!
– Where are you going my friend?!
Uciekaliśmy szybko w stronę pobliskiego parkingu by w pewnej odległości od budynku zebrać myśli. Kiedy naganiacze zostali w tyle, naradziliśmy się.
– Te białe, ktore stoją na postoju, wyglądają na koncesjonowane. Wszystkie z tej samej firmy, z kogutami. Bierzmy którąś z nich.
– Ok, to idziemy.
Znów rzucili się w naszym kierunku naganiacze, ale my tym razem szliśmy w kierunku owych białych taksówek.
– Ile kosztuje kurs do miasta?
– Czterdziesci lari.
– O nie! Normalna cena to osiem dolarów – zaniżyłem kwotę podaną przez panią w informacji.
Wśród taksówkarzy stojących przed samochodami zawrzało.
– Osiem dolarów?! My friend! To jest normalna cena. O, tutaj! Trzydzieści lari!
Rozstąpili się jak na komendę i naszym oczom ukazała się tablica z cenami za usługi taksówkarskie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, wcześniej cała grupa taksówkarzy stała tak, że nie dokładnie ją zasłaniali.
– Trzydzieści lari to do „suburbans” – odpowiedziałem czytając cennik – Do city center jest dwadzieścia pięć.
– Ok, my friend, dwadzieścia pięć. Jedziemy?
– Jedziemy.
Taksówkarski rytuał jest chyba taki sam na całym świecie. Od Paryża po Pekin i od Warszawy po Buenos Aires.
Z lotniska do miasta prowadzi wygodna, ekspresowa droga, wzdłuż której co jakiś czas mijaliśmy nowoczesne reprezentacyjne budowle. Byłem mile zaskoczony tą pierwszą wizytówką miasta. Potem jednak zjechalismy w bok, na stare miasto i zrobiło się szaro oraz ubogo. Domy znów robiły wrażenie, ale wahadło przesunęło się kompletnie w drugą stronę. Gdzieś wśród tych uliczek był ulokowany nasz hotel. Dla odmiany ten niewielki budynek był nowy. Obsługa sympatyczna jak opisywano w opiniach. Dla nas jedynym minusem był fakt, że wliczone w cenę pokoju śniadanie serwowano dopiero od ósmej. Nie mieliśmy zamiaru czekać i czym prędzej położyliśmy się spać.
Kiedy obudziliśmy się, słońce było już bardzo wysoko na bezchmurnym niebie. Mieliśmy zdrzemnąć się tylko trochę i wstać około dziesiątej, a tu już mijało południe. No trudno. I tak nie da się zobaczyś wszystkiego w Tbilisi w kilka godzin. Przyjedziemy tu kiedyś specjalnie, a tym razem miała to być tylko przerwa między przesiadkami.
Wstaliśmy, bez specjalnego pośpiechu, wciąż jeszcze zaspani. Jak zazwyczaj najpierw rzut oka przez okno, z ciekawości dokąd los nas przywiódł. Różne trafiały się nam już widoki z hotelowych okien. Były piękne panoramy, ale bywało też tak jak w Limie, że kilka metrów od nas był wysoki na klika pięter ceglany mur i nic poza tym. To jednak, co zobaczyliśmy tym razem mogło śmiało walczyć o palmę pierwszeństwa.
Jakiś lichy domek, z przewodem kominowym od piecyka, t.zw. kozy wyprowadzonym wprost przez drzwi, brudne, pełne przeróżnych potrzebnych i niepotrzebnych (zazwyczaj niepotrzebnych) rupieci podwórko, stare mele, stół sklecony z byle czego i rozwieszone wśród tego wszystkiego pranie.
Po porannej, a własciwie to już popołudniowej toalecie wyszliśmy na spacer. Czasu nie mieliśmy zbyt wiele, ponieważ około szesnastej powinniśmy zacząć wracać na lotnisko.
Pierwsze wrażenia były porażające. Bieda tych starych uliczek, rozsypujące się ze starości domy, ubogie sklepiki i warsztaty sciskały serce.
Piękne, drewniane wykusze leciwych domów trzymały się chyba już tylko dzięki rozmaitym podporom wbitym w chodnik. W niektórych niewielkich okienkach wiszą firanki, ale inne, pozbawione szyb, zakryte po prostu dyktą lub blachą falistą. Gdzie indziej otworów po rozbitym szkle nie próbowano nawet niczym zasłaniać. Kłują w oczy pustymi oczodołami okiennych ram krzycząc, że oto dopełnia się dzieło zniszczenia.
Wśród tego anturażu zapuszczonej dzielnicy, życie toczy się leniwie. Starsi ludzie pochłonięci są jakąś grą planszową, której reguł nie rozumiemy. Przyglądamy się, a oni przyjmują nasze zainteresowanie przyjaźnie i nie mają nic przeciwko robieniu zdjęć.
Stare szyldy podobnie jak stare tabliczki z nazwami ulic pisane są oprócz gruzińskiej, także rosyjską czcionką. Ot, taki relikt sowieckich czasów, kiedy kraj ten był jedną z socjalistycznych republik imperium. Relikt budzący niepokój kiedy przypomni się zbuntowane regiony Gruzji, „w obronie których” rosyjskie wojska najechały Gruzję w 2008 roku. Dziś Południowa Osetia i Abchazja są już prawie jedną nogą w Rosji.
W nowszych dzielnicach cyrylica zastąpiona została już alfabetem łacińskim jakby dla podkreślenia europejskiego kierunku rozwoju Gruzji.
Tymczasem próbujemy kupić chleb. Nie udaje się, bo pani w piekarni nie ma jak wydać reszty. Mamy tylko banknot 50 lari, a to chyba duża kwota jak na taki sklepik.
Jednym z celów naszego spaceru jest Starbucks, bo chcemy kupić do kolekcji kubek z Tbilisi. Znajdujemy na mapie, ale daleko. Trzeba jechać metrem.
Kupujemy bilety. Pojedyńczy przejazd nie jest drogi. W przeliczeniu na nasze kosztuje chyba złotówkę. Trzeba jednak dokupić jeszcze specjalną kartę elektroniczną, którą się doładowuje i przy wejściu przystawia do specalnego czytnika, który „ściąga” z konta kolejny przejazd. Karta kosztuje równowartość około czterech złotych i wystarcza jedna na nas dwoje. Po prostu kasujemy dwa razy.
Ruchme schody prowadzące do tunelu metra budzą respekt swoją długością. Strome i wiodące bardzo głęboko. Poza tym wyglądają jak kopia wejścia na stacje metra w Moskwie. Widać budowano to metro w czasach ZSRR.
Wagoniki zresztą także podobne do moskiewskich, chociaż malowane oczywiście już inaczej.
Jak straszne jest życie analfabety można przekonać się wyjeżdżając do Chin. Tam nie przeczytamy kompletnie nic, co wypisano tamtejszymi „krzaczkami”. Komu do Chin za daleko, może wybrać się do Gruzji. Tutejszy alfabet jest dla nas równie niezrozumiały i nawet znajome piktogramy czy logotypy nie pozwolą domyślić się treści.
Na szczęście logo Starbucksa jest zrozumiałe pomimo naszego analfabetyzmu.
Niestety, kubka nie ma. Ale może się znaleźć. Trzeba tylko poczekać dziesięć minut. Doniosą z pobliskiego magazynu. Zastanawiamy się co to za magazyn i, czy to przypadkiem nie będzie używany kubek. Z dziesięciu minut robi się dwadzieścia, ale w końcu jest. Przynoszą zapakowany w śnieżnobiały kartonik jak wszędzie w Starbucksie. Otwieramy i… cóż za rozczarowanie. To jakiś zwykły kubek ze zdjęciem Tbilisi i wkomponowanym logo kawiarni, a nie typowy kolekcjonerski, jakich mamy pełną szafkę. Nie bierzemy.
Straciliśmy trochę czasu na dojazd tutaj. Już prawie wpół do czwartej, więc trzeba zacząć myśleć o powrocie na lotnisko. Trzeba wrócić do hotelu po walizki, a potem znaleźć odpowiedni autobus. Robi się mało czasu. Znów przypomina mi się Barcelona i nasz szaleńczy powrót.
Decydujemy się więc wziąć taksówkę, dzięki czemu zyskamy jeszcze parę minut na choćby ponowną wizytę w piekarni.
Po drodze mijamy Pałac Prezydencki. Fotka robiona przez szybę więc stąd to dziwne odbicie.
Na starym mieście znajdujemy inną piekarnię. Piekarz rozparty w swoim okienku jakby na nas czekał.
Przed drzwiami worki z mąką, a wewnątrz tej niewielkiej klitki centralne miejsce zajmuje specjalny piec, niemal identyczny jak hinduski tandoor.
Po chwili jesteśmy właścicielami dwóch chlebków o bardzo ciekawych, niepowtarzalnych kształtach,
Odbieramy z hotelu walizki i ruszamy do odległego o siedemnaście kilometrów lotniska. Znów mijamy nowoczesne obiekty przy autostradzie i po jakimś czasie ukazuje się nam również nowoczesna bryła terminalu.
Oddajemy bagaże, przechodzimy kontrolę paszportową i pozostaje już tylko czekać na boarding.
W oczekiwaniu na otwarcie bramki jemy chleb. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy spróbować jakiegoś gruzińskiego dania, czy napić się wina. Innym razem, kiedy przyjedziemy do Gruzji specjalnie na podróż tylko po tym kraju.
Tymczasem bramka zostaje otwarta. Wsiadamy do samolotu. Ostatnie zdjęcie przez okno i za chwilę lot do Baku, gdzie będzie międzylądowanie, a potem już Katar, dokąd dotrzemy około północy.
Sopot, 08.02.2015; 15:20 LT