PO DECYZJI

– To moje życie i nikt nie będzie się w nie wtrącać – mama była wyjątkowo stanowcza. Podjęła decyzję. Opuściła szpital. Nie o własnych siłach oczywiście. Karetka przywiozła ją do domu, sanitariusze wnieśli na górę.

Wiadomość zastała mnie w Gdyni. Byłem zaskoczony, bo jeszcze dzień wcześniej rozmawialiśmy przez telefon o takiej możliwości, ale dopiero po zakończeniu przez szpital kuracji wzmacniającej. A tu niespodzianka. Uważałem jednak, że decyzję należy uszanować. Nie chciałbym aby o moim losie na starość decydowano bez mojego udziału, więc nie miałem moralnego prawa dyskutować.

Dwa dni później wróciłem do Szczecina. Rozpoczął się urlop. Wizyta u rodziców i dopiero teraz uświadomiłem sobie w pełni jak bardzo nieprzemyślana była to decyzja. To znaczy nie mam nic do samej decyzji, ale cała logistyka tej operacji to kompletna klapa. Zdałem sobie sprawę, ze mój tato chociaż jeszcze pełen wigoru, nie jest już w stanie wznieść się ponad bariery jego wieku. Siedemdziesiąt pięć lat zrobiło swoje i mimo szczerych, najlepszych  chęci ma kłopoty ze sprawnym załatwieniem innych niż rutynowe spraw.

Mama leżała w domu bez fachowej opieki, nie przyjmowała posiłków i nie była odżywiana w żaden inny sposób. Nie było też żadnego konkretnego działania, aby ów stan zmienić. Był piątek, a pielegniarka z hospicjum miała przyjść dopiero we wtorek.

Dobrze, że mogłem być wcześniej. Troche szperania w sieci oraz wertowania żółtych stron książki telefonicznej i po niecałej godzinie opieka została zorganizowana.

Trochę mi obecna sytuacja przypomina pamiętne dni przełomu marca i kwietnia. Papież odmówił wtedy wyjazdu do szpitala, pogodził się z nieuniknionym. Wygląda na to, że moja mama też juz jest zmęczona. Jeszcze walczy by wstać na chwilę z łóżka i spróbować zrobić kilka kroków, ale jednocześnie zupełnie spokojnie mówi o możliwościach wizyt personelu z hospicjum. Mnie samo to określenie kojarzy się z wyrokiem, ostateczną porażką medycyny, po której pozostaje już tylko oczekiwanie w możliwie najmniejszym cierpieniu. Brrr, ciarki mi przechodzą po plecach

A obok zupełnie inny swiat wakacji, bo przecież życie ma swoje prawa i toczy się swoim rytmem. Dzieciaki są ze mną i też wydzieramy losowi te parę wspólnie spędzonych dni. Tyle tylko, że w tym przypadku są duże szanse na następne spotkania. Plany na obecny, wspólny urlop były niezłe. Potem trzeba było je zrewidować, ale liczyłem na jakiś wypad sześciodniowy. Teraz byłbym szczęsliwy z możliwości trzydniowego wyjazdu. Nie chodzi tu bynajmniej o stronę techniczną przedsięwzięcia, ale o t.zw. spokój sumienia. Z jednej strony wiem, jak bardzo dzieciaki liczyły na wyjazd gdzieś ze mną. Z drugiej jednak, jechać i zostawić wszystko to jakby mieć lód w sercu.

Może po prostu w te wakacje dobry Bóg postanowił uczyć dzieciaki asysty przy umieraniu? Może kiedyś dzięki tym dniom pojawią się by czuwać przy moim łóżku, gdy sił już na nic oprócz leżenia nie starczy?

Nastawiam więc budzik na wczesny ranek, idę do rodziców gdy dzieciaki jeszcze śpią w najlepsze. Wracam w południe, pogadamy, robimy jakiś obiad, późnym popołudniem znów odwiedziny u rodziców, a potem wakacyjny wieczór. Wśród tego wszystkiego plącze się tyle spraw do załatwienia, że po dwóch dniach urlopu i nieustannej gonitwy zaczynam tęsknić  za niewielką choćby stabilizacją.

Szczecin, 14.08.2005

Komentarze