PIERŚCIONEK

 

Choroba Anioła uniemożliwiła nam rocznicową kolację. Wszystko sprzysięgło się w tym okresie przeciwko nam, bo zbliżał się mój wyjazd na stocznię do Chin, a wcześniej urlop, ponieważ chciałem być przy powrocie ze szpitala do domu mojego taty. Anioł chorował przez cały tydzień, a piątek był ostatnim dniem mojego pobytu w Trójmieście. Ustalilismy, że zobaczymy się, chociażby na krótko. Wszak następna okazja trafi się dopiero w trzeciej dekadzie listopada.

Sama kolacja nie miała byc jednak najważniejszą częścią wieczoru. Mój plan był nieco inny. Od poprzedniego weekendu czekał bowiem na tę odwlekającą się okazję… pierścionek. Uff! Stary koń ze mnie, a czułem się jak sztubak. To są pojedyńcze chwile chwile, które decydują o życiu i trudno mówić w tych sprawach o rutynie. Głowa pełna kotłujących się myśli: czy nic mi się nie wydaje na wyrost, czy nie zepsuję czegoś tym gestem, co zrobić jeśli powie, że nie może sie zgodzić?

Niewiele pamietam z tego co działo się wcześniej i później. Wcześniej rozmawialismy o czymś, a ja myslami byłem tylko przy pierścionku. Potem zaś żaden inny temat się nie liczył.

Wręczyłem pudełeczko. Zaskoczenie w jej oczach…, a później ten uśmiech który uwielbiam i jeszcze pytanie by upewnić się, czy dobrze zrozumiała moje intencje. Później juz samo się potoczyło. Co za niesamowity wieczór! Dwie godziny przy winie, krewetkach i deserze minęły nie wiadomo kiedy.

Gdyński bulwar był świadkiem naszego szczęścia gdy przytuleni szliśmy w przyszłość. Wieczór był ciepły i bezwietrzny. Gdzieś daleko na wodzie migotały refleksy świateł portu. Podobne, nieco blizej na dłoni Anioła, przyozdobionej pierścionkiem, ku któremu co chwilę mimowolnie powracał nasz wzrok.

Szczecin, 13.03.2008; 12:00

Komentarze