To jest o tyle ciekawy wyjazd, że do ostatniej chwili nie wiedzielismy gdzie wylądujemy. Pomimo tego, że umówilismy się na maj ponad dwa miesiące temu, i ja, i Romek musieliśmy przekładać termin wyjazdu. Nie mając zaś stuprocentowej pewności nie mogliśmy zarezerwować ani przejazdów (przelotów właściwie), ani noclegów. Ostatecznie ruszyliśmy w sobotni ranek „gdzieś na południe” z założeniem, że miejsce potwierdzimy gdy zobaczymy dokąd uda nam się dotzreć. Około dwudziestej drugiej, na stacji benzynowej gdzieś na Zakopiance rezerowałem przez stronę „Booking.com” noclegi w Szczawnicy. Dotarliśmy tam przed północą.
Rano po sniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy słowacką część Pienińskiego Parku Narodowego.
Ruszyliśmy wzdłuż Dunajca w kierunku granicy. Minęło już parę lat odkąd znaleźliśmy się w Strefie Shengen, a ja wciąż nie mogę sie nadziwić i nacieszyć swobodą podróżowania. Pomimo, że rozglądaliśmy się, nie zorientowalismy się kiedy znaleźlismy się na terytorium naszego sąsiada. Ot, biegnąca obok ścieżka rowerowa nagle zmieniła nawierzchnię, i to chyba wszystko. Żadnych tablic. Zakręt, a za zakrętem przystań flisacka, na której kończą się spływy Dunajcem (bo przeciez nie tylko polscy górale je organizują) i budynek z napisami witającymi w słowackiej części parku narodowego.
Szliśmy w kierunku wsi o nazwie Lesnica – najbliżej położonej granicy. Wieś jak wieś, niczym specjalnym nas nie zachwyciła, chociaż wśród stawianych bez większego porządku niezbyt urodziwych betonowych domów zachowały się perełki drewnianego budownictwa z odległej już epoki.
Co do widoków zaś, już pierwsze metry wiodące u podnóża pionowych skał nagrodziły trudy podrózy poprzedniego dnia.
Kiedy wkrótce obejrzeliśmy się do tyłu, naszym oczom ukazała się ściana Sokolicy.
To jeden z celów naszej wycieczki następnego dnia.
Sokolica jeszcze piekniej prezentowała się, kiedy na chwilę wyszło słońce i oświetliło wapienną skałę.
Z Lesnicy skręcilismy w prawo na szlak wiodący na Plašną. Pomimo, że nie poraża ona (jak i całe Pieniny) wysokościami (w tym przypadku raptem 849 m.n.p.m.) to jednak znaczenie ma róznica poziomów i odległość na jakiej musi byc pokonana. Tutaj akurat szliśmy niemalże „na krechę” wprost po coraz bardziej stromym zboczu i pod koniec jak zbawienia wyglądaliśmy pojawienia się czerwonego szlaku, który zwiastowałby zmianę trendu i spokojniejszy już marsz grzbietem. Kiedy wreszcie nań wyszliśmy i mogliśmy uspokoić zasapane oddechy, wkrótce w nagrodę otrzymaliśmy piękny widok na ośnieżone jeszcze Tatry.
Tam śnieg, a u nas cała przyroda zdążyła już eksplodować całą gamą soczystych zieleni. Jeszcze trzy – czetry tygodnie temu pąki nieśmiało zwiastowały nadchodzącą wiosnę, lecz wystrczyło kilka cieplejszych dni by wszystko gwałtownie przebudziło się z zimowego letargu.
Vapennik był ostatnim wzniesieniem tego grzbietu, który zraz potem zaczął ostro się obniżać.
Przed sobą mieliśmy teraz górującą nad okolicą ścianę Trzech Koron (udało się przez teleobiektyw dojrzeć drobne sylwetki ludzkie na szczycie Okrąglicy), a w przeciwnym kierunku majestatyczne Tatry.
Wkrótce znaleźliśmy się na dole, w miejscowości Červeny Klaštor. Swoją nazwę zawdzięcza ona klasztorowi, którego historia sięga XIV wieku. Utrzymujący się z podatków pochodzących z pobliskich dziesięciu wsi zakonnicy żyli tutaj aż do lat osiemdziesiątych XVIII wieku, kiedy to dekretem cesarza został on skasowany, a dobra rozdysponowane pomiędzy kilkuset rodzin przybyłych tu niemieckich kolonistów.
Wśród zakonników najsłynniejszą chyba postacią został brat Cyprian przebywający tu u schyłku istnienia zgromadzenia. Oprócz tradycyjnych zajęć zakonnych oddawał się m.in. botanice i był autorem zielnika opisującego blisko trzysta okazów flory Pienin i Tatr. Ponoć zajmował się także alchemią, a według legend miał skonstruować skrzydła, na których przeleciał z Trzech Koron wprost na dziedziniec klasztoru.
Klasztor niszczał, lecz znów nadchodzą dla niego lepsze czasy ponieważ właśnie poddawany jest renowacji.
Zbliżała się piętnasta, więc najwyższy czas by coś zjeść. Uznaliśmy, że nie ma co szukać daleko, skoro w samym klasztorze znajdowała się Karczma Pod Lipami.
Kelnerka zaproponowała nam gulasz z knedlikami. Pamiętam podobne danie z ubiegłorocznej wycieczki do Pragi, więc uznałem to za bardzo dobry pomysł. To, co nam przyniesiono, przeszło najśmielsze oczekiwania. In minus. Nie dość, że w glaszowym sosie pływało zaledwie kilka kawałeczków mięsa, to na dodatek nie dawało się go zjeść. Były to najwyraźniej jakieś okrawki – głównie żyły i chrząstki. Zjedliśmy więc jedynie knedliki z sosem. Popijaliśmy dobrym piwem, lecz jego smak nie był zasługą tutejszego kucharza. Jeśli czytelnku trafisz kiedyś do Červenego Klaštoru, nie daj się skusić banerami zapraszającymi do owej karczmy. Piwa możesz tam się napić, lecz nie zamawiaj jedzenia.
Posiliwszy się nieco (he he, posiliwszy) ruszylismy teraz ścieżką wiodącą brzegiem Dunajca by obejrzeć jego przełom z perspektywy piechura, a nie z tratwy.
Mielismy już w nogach dwanaście kilometrów marszu po górach, a teraz czeało nas osiem ową ścieżką aż do Szczawnicy. I chociaż widoki znów były piękne, to jednak czuliśmy już w nogach dzisiejszy dzień, z zmęczenie potęgowała monotonia ostatniego odcinka.
Wędrówkę umilało nam oglądanie żerujacych pstrągów. Było ich tam mnóstwo.
Zresztą mieliśmy tego dnia okazję sfotografować kilka innych okazów pienińskiej przyrody. Fascynujące były na przykład wyrastające wprost ze skał kwiaty, Niesamowita jest zdolność do kolonizacji. Życie wciska się w najbardziej nieporzyjazne zakamarki.
W samej Szczawnicy zaś napotkalismy taką oto jszczurkę:
W zdecydowanie przyjemniejszych okolicznościach niż w Červenem Klaštorze zjedliśmy kolację (pierogi z jagodami, a potem jeszcze naleśniki ze szpinakiem) i moglismy udać się na jak najbardziej zasłużony odpoczynek.
Szczawnica; 14.05.2012; 07:20 LT