Ruszyliśmy w drogę powrotną na północ, ponieważ z Kruszynian inaczej po prostu się nie da. W Krynkach uzupełniliśmy zapasy wody mineralnej.
– Jeśli Pan dotarł, aż tu, to polecam naszą miejscową „Krynkę” – doradziła pani sprzedawczyni w miejscowym sklepie. Oczywiście skorzystałem z tej rady, bo przecież lubimy to, co lokalne. Przy okazji brawa dla tej pani, bo być może bez niej nigdy bym się nie dowiedział, że w Krynkach jest jakiś odwiert z wodą mineralną.
Kilka kilometrów za Krynkami, przy drodze w kierunku Supraśla nieopodal miejscowości Poczopek znajduje się park Silvarium. Zatrzymaliśmy się tam na parę minut. Wtopiony w bezkresne lasy Puszczy Knyszyńskiej oferuje oprócz najzwyklejszego odpoczynku w ciszy rozmaite ściezki dydaktyczne. Można na przykład dowiedzieć się sporo o przybyszach ze Skandynawii, czyli głazach przywleczonych tu przez lądolód.
Jest też m.in. ściezka opowiadająca o ziołach. To akurat podaję za informacjami z internetu, ponieważ my zaaferowani ptakami jej nie obejrzeliśmy. Bo jeśli chodzi o ptaki, to na wypadek gdyby za mało nam było bocianów do tej pory, w Silavarium zgromadzono ich całe mnóstwo.
Do miejscowego „szpitala” trafiają rozmaite chore albo ranne osobniki, które na wolności, lecz pod opieką dochodzą do siebie.
Te wymagające większej opieki trzymane są tymczasowo w zamknięciu. Nas poruszył widok martwego pisklęcia. Do tego stopnia, że zapytaliśmy pracowników Silvarium, co za dramat tam się rozegrał.
Odpowiedź była prozaiczna.
– My karmimy sowy oraz bociany martwymi pisklętami.
Ojej! Od razu bociany zaczęły nam się jakby mniej podobać, ale tylko przez chwilę.
Tycmczasem zajęliśmy się sowami zebranymi w strigiforium. Z daleko wzrok przyciągała piękna sowa śnieżna.
Z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że w pozostałych klatkach nie ma żadnych ptaków.
Zaraz, to niemozliwe… Zaczęliśmy bzacznie przeczesywać wzrokiem każdy zakamarek i… odnaleźliśmy. Najpierw jedną, a potem następne. Te piękne ptaki preferujace mniej światła, siedziały sobie w ciemnych zakamarkach klatek. Jeżeli nie mogliśmy ich zauważyć natak niewielkiej porzestrzeni, to czego wymagac w prawdziwym lesie?
Zbierające się ciemne chmury i coraz bliższe grzmoty piorunów kazały nam przyspieszyć zwiedzanie. Poza tym limitowały nas godziny otwarcia muzeum ikon w Supraślu. Kiedy jednak już tam dotarliśmy, drzwi znów były zamknięte. Nie pomogło szarpanie klamką. Pani, kasjerka uchyliła je w końcu, ale tylko po to, by powiedzieć że już nieczynne, ponieważ ostatnie wejście było o 16:00.
– Ale jest dopiero 16:30, muzeum czynne do 17:00, a my przejdziemy szybko – argumentowała Paulina.
– Niestety, tak się nie da. Każda sala to ekspozycja multimedialna, ze światłem, muzyką, komentarzami… To wszystko trzeba włączać każdej zwiedzającej grupie oddzielnie.
– Ale my nie musimy tego mieć zobaczymy tylko same ikony.
– Naprawdę nie mogę. Zapraszam jutro.
– Jutro to nas tu już nie będzie. Specjalnie jechaliśmy do Supraśla dziś – kontynuowała Paulina.
Ja juz siedem razy bym poszedł jeżeli ktoś mi mówi, że nieczynne.
– No dobrze, wpuszczę państwa na chwilę, ale tylko do pierwszej sali.
– Ok, dziękujemy! Chociaż tylke zobaczyć będzie fajnie.
No i weszliśmy. Półmrok, muzyka cerkiewna i ikony eksponowane w niszach robiły wrażenie. Może kiedyś uda się nam obejrzeć je na spokojnie.
Podziękowaliśmy raz jeszcze pani za jej uprzejmość i poszliśmy na skarpę opadającą ku rzece Supraśl, przyjrzeć się z bliska prawosławnemu krzyżowi.
Według informacji na pamiatkowej tablicy, w tym miejscu miał być rzekomo wyrzucony na brzeg krzyż puszczony kiedyś z biegiem rzeki przez mnichów i potraktowano to jako wskazówkę do założenia monastyru właśnie tutaj. Obecnie odrestaurowywany prezentuje się wyjątkowo pięknie.
Z Supraśla musieliśmy dojechać aż do Białegostoku, by stamtąd inną drogą ruszyć w kierunku Białowieży.
Ach, coż to za piękna kraina! Wioski znaczone baniami kolorowych, drewnianych cerkwi. Jak chociazby ta niebieska w Narwi.
– A miodu państwo nie potrzebują? – zapytał jakiś gospodarz w Narwi przyglądając się jak obchodzimy świątynie dookoła.
Targujemy się trochę i po chwili słoiki ze słodką zawartością lądują w bagażniku.
Chciałoby się zatrzymywać dosłownie wszędzie, każdą cerkiew obejrzeć z osobna.
To już prawie Hajnówka. Tu zaczyna się Puszcza Białowieska. Drogą do Białowieży jedziemy przez las, kup wielkiej polanie, na której niczym wyspa na morzu drzew rozłożyła się ta miejscowość. Nasz GPS czasem prowadził nas dziwacznymi drogami. Tak było i tym razem, więc zanim odnaleźliśmy miejsce naszego noclegu przejechaliśmy obok nieczynnej już, lecz pięknie utrzymanej stacji „Białowieża Towarowa”. Gdy tylko wypakowaliśmy swoje rzeczy, wróciliśmy w to miejsce.
Stację uchronił przed zniszczeniem zapał pracujących tam kiedyś osób. Otwarto tam restaurację „Carską” (o tym w następnym odcinku) oraz hotel oferujący miejsca noclegowe między innymi w salonkach z czasów carskich.
Oglądaliśmy wagony niczym w muzeum i nagle, na drugim końcu stacji zobaczyłem coś co po latach wydawało mi się tylko wytworem dziecięcej wyobraźni. Otóż pacholęciem będąc widziałem kiedyś podczas wakacji zasuwający po torach samochód marki warszawa. Miał koła kolejowe zamiast normalnych z oponami. Widziałem to tylko raz w życiu, a że miełem wtedy chyba z pięć lat, jako dorosły powoli przestawałem wierzyć w prawdziwość tego obrazu. I nagle, zagrajcie werble, warszawa na torach odkryta została przeze mnie po raz kolejny, na stacji w Białowieży!
Pokrzepiony takim widokiem mogłem spokojnie pójść spać.
Katowice, 15.08.2014; 12:10 LT