Lato jest piękne także i z tego powodu, że można wstać z łóżka i nie przejmując się ciepłym ubraniem, po prostu wyjść z domu i zjeść śniadanie na zewnątrz. Schodziliśmy przy dźwiękach piosenki o Bachczysaraju, która akurat dyskretnym podkładem sączyła się z głośników.
Gospodarze „Tatarskiej Jurty” mile zaskoczyli nas jogurtami podanymi ze świeżymi malinami oraz borówkami, udekorowanymi listkami mięty. Jeżeli zaś chodzi o miętę to nie sposób nie wspomnieć też o przepysznej herbacie miętowej, czyli naparze ze świeżych listków mięty.
Jeżeli komuś mało, może zaopatrzyć się w świeże wypieki z miejscowej kuchni. My wzięliśmy samsy z borówką „na drogę”. Ich rozmiar sprawił, że starczyły nam do samej Białowieży. O smaku nie wspominam, bo jest oczywiste, że doznania musiały być z górnej półki.
Po śniadaniu przyszedł czas na przyjrzenie się detalom. Na jednej z półek pysznią się nagrody, których gospodarstwo agroturystyczne Dżannety Bogdanowicz zdobyło niemało.
W innym kącie eksponaty ilustrujące tatarską kulturę i tradycje. Na przykład stroje.
Na koniec poszliśmy obejrzeć prawdziwą tatarską jurtę. Jej postawienie zajmuje ponoć dwie do trzech godzin, a warunki jeśli chodzi o temperaturę powietrza zapewnia lepsze niż murowane budynki. Jurta w postaci eksponatu na posesji właścicieli nie należy do wielkich. Do jej transportu w stanie złożonym wystarczy jeden wielbłąd, ale bywają jurty ogromne, zdolne pomieścić nawet i kilkaset osób.
Wspólne pomieszczenie, w którym żyje cała, często wielopokoleniowa rodzina, wymaga odpowiedniej logistyki. Dlatego podział przestrzeniw w jurcie ściśle regulują tatarskie tradycje. Jest więc strefa dla pana domu i jest strefa dla pani domu. Wiadomo, gdzie siada lub przebywa starszyzna i gdzie mogą bawić się dzieci. Wiadomo gdzie mogą leżeć psy i określone jest gdzie sadza się gości.
Po obejrzeniu jurty pożegnaliśmy się z gospodarzami i poszliśmy zwiedzić pobliski meczet. Na początku XX wieku na terenach pogranicza polsko–litewsko–białoruskiego istniało kilkanaście meczetów używanych przez potomków Lipków. Po II wojnie światowej w granicach Polski pozostały jedynie dwa: w Bohonikach i w Kruszynianach.
Meczet w Kruszynianach można zwiedzić wykupując bilet wstępu za pięć złotych.
Jest to wart poniesienia wydatek, ponieważ oprócz samej możliwości obejrzenia świątyni, w cenie zawarta jest usługa przewodnicka.
Naszym przewodnikiem był nie kto inny jak miejscowy duchowny. Przez kilkadziesiąt minut trwała opowieść o historii samego meczetu jak i społeczności tatarskiej na tych ziemiach oraz jej obyczajach. Razem z nami weszła dość liczna autokarowa wycieczka, a zadawane pytania bywały czasem zabawne. Islamski duchowny (zresztą ożeniony z chrześcijanką) cierpliwie na nie odpowiadał .
– Czy u Was jest komunia święta?
– Nie, nie ma.
– I dzieci też nie mają komunii? – pyta ktoś ni to zdziwiony, ni oburzony.
No tak, biedne dzieci, nie dostaną prezentów.
– My mamy pięć podstawowych obowiązków – opowiada duchowny i zaczyna wyliczać – pięć razy dziennie musimy się modlić…
– O kurde! – wyrwało się komuś z sali z nieukrywanym współczuciem.
– A spowiedź? Macie spowiedź?
– Nie. U nas to sprawa sumienia oraz pracy nad swoim zbawieniem. Jeden anioł zbiera dobre uczynki, a drugi grzechy. Potem zostaną położone na szali, która przeważy, taki będzie los sądzonego.
Szemranie jakie się rozeszło dowodziło, że z tą spowiedzią nie wszyscy byli przekonani.
– Wy, chrześcijanie musicie zwrócić uwagę, że wielu z Was niewłasciwie rozumie ideę spowiedzi. Przeciętny człowiek traktuje spowiedź jako „wyzerowanie licznika”. Wyspowiadałem się, grzechy mi odpuszczono, więc mogę żyć dalej jak żyłem, do następnej spowiedzi i pokuty. A tymczasem cały sakrament ma sens tylko wówczas jeżeli za nim idzie prawdziwe postanowienie poprawy i praca nad sobą, by nie grzeszyć więcej.
Ciekawostką dla nas jest pomieszczenie dla modlących się kobiet. Z tyłu świątyni, za firanką, aby ich widok nie rozpraszał mężczyzn. Podobnie w synagogach kobiety zajmowały odseparowane miejsce na balkonie. Zresztą nawet i w chrześcijańskich kościołach były podobne reguły, chociaż zapewne nie tak surowo postrzegane. Pamiętam, że gdy jako dziecko w latach sześćdziesiątych chodziłem do kościoła, ławki po prawej stronie były zajmowane przez kobiety, a po lewej stronie przez mężczyzn.
– A czy Wy, Tatarzy czujecie się Polakami? – pyta ktoś.
– My nie czujemy się Polakami. My jesteśmy Polakami.
Po opowieści w meczecie w ramach tego samego biletu przewodnik zaprowadził nas na mizar, czyli muzułmański cmentarz. Opowiadał o typowych grobach, zwłaszcza położonych w starej części nekropolii.
– Duży kamień oznacza głowę, a mniejszy stopy.
– Zwróćcie uwagę na napisy. Są po odwrotnej stronie, niejako z tyłu głowicy. To dlatego, by przybywający w dzień Sądu aniołowie mogli łatwo odczytać kto w danym miejscu leży. Między innymi także i dlatego nie grzebiemy w tym samym miejscu innych zmarłych. Nie ma czegoś takiego jak u Was, że po na przykład dwudziestu latach grób się likwiduje i grzebie tam nowych ludzi. U nas, jeśli kończy się miejsce, powiększamy istniejący lub zakładamy nowy mizar.
Oczywiście czas robi swoje i pewne różnice ulegają zatarciu. Współczesne, tatarskie nagrobki niewiele się różnią od chrześcijańskich.
Nawet napisy na nagrobkach znajdują się już zazwyczaj po „przedniej” stronie. Czasem tylko bywają dublowane.
Zrobiło się popołudnie i w zasadzie pora na obiad.
Postanowiliśmy, że nie ma sensu szukać gdzie indziej, jeśli mamy sprawdzony adres.Wróciliśmy więc do „Tatarskiej Jurty”. Zamówiliśmy sztandarowe tatarskie danie, czyli pierekaczewnik
Jest to potrawa składająca się z warstw ciasta przekładanych mięsem, najczęściej indyczym. Innym daniem (zawsze zamawialiśmy dwa różne, a potem wymienialiśmy się, by posmakować każdego) to kryszonka – zapiekane w ceramicznym garnku mięso z ziemniakami oraz mieszanką warzyw.
Ach, zapomniałbym o zupie kurkowej. Kurek przecież o tej porze wokół dostatek. Bardziej przypominała mi w smaku jarzynową z racji dużej ich ilości, ale zjedliśmy ze smakiem.
Po takim posiłku mogliśmy już spokojnie jechać do Supraśla.
Warszawa, 10.08.2014; 12:00 LT