PIĘKNY FILM O PRZEMIJANIU

 

Wyciagnąłem płytownik z walizki. Prawie pusty, bo ostatnio nie miałem czasu ani na słuchanie, ani tym bardziej na oglądanie. Wśród kilku krążków dwa compacty, które mój kochany, zapobiegliwy Anioł przysłał mi swego czasu. Dziś wieczorem mogłem wreszcie pozwolić sobie na relaks przed snem i sięnąłem po „Cinema Paradiso”. 

Obejrzałem i… nie mogę spać. Dawno żaden film nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia. W biegu, w wiecznym pośpiechu, wśród decybeli kina akcji w multipleksach nagle trafiłem na piękną, spokojnie snutą opowieść o powrocie do lat dzieciństwa i młodości. Krainy, która pomimo codziennych kłopotów i trosk jawi się jako bajkowa niemalże. A jednak jest to przede wszystkim opowieść o tym, że trzeba patrzeć w przyszłość, że trzeba porzucić wszystko, nie oglądać się za siebie, by móc spokojnie wrócić po latach i odbyć raz jeszcze nostalgiczną podróż do korzeni, ale bez złudzeń ani potrzeby powrotu tam na zawsze.

Ciężko jest rzucić wszystko. Tak, ale, jak powiedział Alfredo, przyjaciel Tota, „życie to nie film, życie jest dużo cięższe”. Alfredo, który zastepował małemu chłopcu ojca, a który potem był jego przewodnikiem, na siłę wypchnął go w życie, zakazując powrotu. To dzięki niemu młodzieniec ów zrealizował się, jak to ładnie dziś określamy, w życiu. Odniósł sukcesy zawodowe i wspiął się gdzieś na wysokie szczeble drabiny społecznej.

Porażająca była to dla mnie scena, bo ja nigdy w swoim zyciu na takiego Alfreda nie natrafiłem. Nigdy nawet nie chciałem go spotkać. Nie chciałem zrywac kontaktów, uciekać, ale jednocześnie stałem sie niewolnikiem wiecznych pożegnań. Na dłużej lub krócej, wciąż dokądś powracający z wyrzutem, że zbyt mało czasu poświęcam osobom najbliższym, tym nieco dalszym, i tym jeszcze dalszym, ktore przecież w moim zyciu są ważne i bez których to życie nie byłoby takim, jakie jest obecnie.

Chociaż z drugiej strony… Główny bohater odnióśł życiowy sukces, lecz nie znalazł najważniejszego – miłości. Dostał ich całą mozaikę na filmie, prezencie zza grobu od przyjaciela. Jeszcze jeden dowód na to, że życie to nie film. Ja nie chciałem i nie chcę uciekać, ale mimo meandrów otrzymałem ów dar od losu – miłość wymarzoną, taką jakiej pragnąłem mając lat kilkanaście. Taką, że każdego ranka gotów jestem sprawdzać, czy to nie sen.

Nie jest więc ów film jedyną receptą na życie, bo takiej nie ma. Ale jestem pod głębokim wrażeniem jego pieknej narracji. Zastanawiam się czy odebrałbym go tak samo mając lat dwadzieścia? Pewnie nie. Pamiętam jedną z imprez przed maturą. Siedzieliśmy w kilka osób, słuchaliśmy płyt, popijalismy jakieś wino i przypominaliśmy sobie zabawne wydarzenia z naszej licealnej edukacji.

– Starzejemy się – powiedział ktoś nagle.

– Co?

– Starzejmy się. Zaczynamy wspominać, a więc się starzejemy.

Wybuchnęliśmy śmiechem, ale we mnie to rzucone ziarno wykiełkowało bardzo szybko. Zacząłem zwracać uwagę na to, że coraz częściej wspominanie pojawiało się na rozmitych imprezach, a niektóre historie zaczynały żyć swoim życiem i z każdym rokiem dorabiały się nowych szczegółów jakby w obawie, ze same z siebie nie będą juz tak atrakcyjne. Co ciekawe, mało kto protestował, nawet gdy w skrajnych przypadkach snuta po latach opowieść obrosła barwnymi szczegółami i już tylko w zasadniczych wątkach opierała się na prawdzie.

Pamietam czasy studenckie kiedy w górach trafialiśmy na dojrzalsze osoby, które sprzedawały nam swoją prawdę o życiu. Toczyliśmy dyskusje do świtu.  A potem któregoś lata nagle spostrzegłem, że to nas zaczynają sluchać młodsi. Jeszcze jedna oznaka starzenia się.

To, że słuchają, nie oznacza, ze się zgadzają. Kolejne pokolenia odnajdują swoje własne ideały i własne środki ich wyrażania. W filmie jest taka przejmująca scena wyburzania starego kina, wokół którego toczyło się całe życie jego dawnych mieszkańców. Stoją w milczeniu, niektórym szklą się oczy. Odchodzi ich świat. Jeszcze nie rozwiał się kurz po zawalonej budowli, a już na jego rumowisku rozpoczynają swoje szaleństwa nowe dzieciaki, dla ktorych eksplozja była tylko kolejną atrakcją. Nie widzą posępnych twarzy gapiów, którzy gapaimi nie są, bo przyszli tu na pogrzeb.. Za ileś lat te dzieci również będą żegnać jakieś swoje Cinema Paradiso. Życie potoczy się dalej.

Niewidomy Alfredo, mówiąc do Salavatore’a o konieczności wyjazdu i powrocie dopiero po wielu latach, mówił, że trzeba dojrzeć. „Dziś jesteś bardziej ślepy niż ja”. Myślę, że to klucz do zrozumienia tego filmu. Nie mógłbym w pełni docenić owego obrazu, gdybym sam nie niósł ze sobą bagażu czterdziestu pięciu lat życia. Dziś moje dzieci śmiałyby się oglądając sceny kiedy mały chłopiec zachwyca się „nowoczesnym” projektorem w przedpotopowym kinie. Tak jak ja śmiałem się z dziwacznych wynalazków, strojów, języka z początku wieku XX. Trzeba pożyć, żeby zrozumieć, że to wszystko są tylko rekwizyty. Rekwizyty w granym od nowa filmie o tym samym, w którym zmieniają się co prawda imiona bohaterów, scenografia, scenariusz, lecz pytania, tęsknoty, radosci i cierpienia od wieków pozostają te same. Każdy z nas jest bohaterem takiego filmu.

Pamiętam anegdoty z jej dzieciństwa opowiadane przez moja mamę – od podrzucanych wczesnym rankiem słodkich drożdżówek na Mikołaja, które były jedynym prezentem w ich biednym domu, przez zagubienie wśród powracającej z Królewca rzeszy wojennych uchodźców i krótkotrwała groźba, że kilkuletnią zgubę radzieccy żółnierze zabiorą z Olsztyna na wschód, po zabawne opowieści o konfliktach dziadka  z księdzem. Byłem w ubiegłym roku odnowić nagrobek dziadka i odkryłem po latach nieobecności, że dziadek po trzydziestu pięciu latach od śmierci wciąż jeszcze jest pamiętany we wsi, jako ten, który zawsze chodził z książką i miał głowę pełną opowieści na każdą okazję. Kiedy po powrocie do Szczecina opowiadałem o Kleczkowie,  ciocia,  siostra mamy powiedziała, że mimo swoich lat chciałaby jeszcze raz tam pojechać. Obiecałem, że ją zawiozę, ale w tym roku prawie nie bywałem w Polsce. Jesień szykuje się swobodniejsza więc zaproponowałem wrzesień lub październik, lecz na przeszkodzie stanęła jej choroba. Szanse są niewielkie, ale może jeszcze ją przekonam, że da radę. Niechby też wróciła choć na jeden dzień zobaczyć swoje Cinema Paradiso.

A moje? Może dlatego, że na dobre nie opuściłem Szczecina, trudno mi je odnaleźć? Wciąż żyje? Nie, niemożliwe. Pamietam jak przez mgłę wizyty z rodzicami w fotoplastykonie. Pamietam swój pierwszy seans filmowy. „Czterej pancerni i pies” w kinie „Pionier” i to jak do starego jeszcze „Delfina” bileterka nie chciała mnie wpuścić na „Poskromienie złośnicy” bo nie miałem wymaganych czternastu lat. A potem regularne wizyty w odnowionym „Delfinie”, w którym w czasach licealnych bywałem po dwa razy w tygodniu. A abstrahując od kina? Podchody w Parku Żeromskiego, gdzie w krzakach w pobliżu obecnych akademików Akademii Morskiej leżały całe sterty poniemieckich nagrobków. Bylismy jak te dzieci z opisanej wyżej sceny wyburzania kina. Tyle tylko, że wyglądało to zapewne jeszcze bardziej dramatycznie. Nikt z nas nawet nie próbował nic odczytać z gotykiem pisanych inskrypcji. Aż któregos dnia w ramach porządkowania parku kamienne tablice zniknęły na zawsze. Były też i śnieżne szaleństwa, zjazdy na sankach z pagórków w tymże parku. Tych samych, na które prowadzałem po latach swoje maluchy, ale rzadko, bo śniegu było już jak na lekarstwo. Lody „pingwiny” o niezapomnianym, waniliowym smaku, na okrągłym drewnianym patyczku, pakowane w biały pergamin. Szukam tego smaku do dziś. Raz trafiłem na lody „soprano”, które były prawie tym samym, lecz lodziarnia okazała się sezonową efemerydą, a soprano z innych budek smakowały już zupełnie inaczej. Pierwszomajowe pochody z bufetami na ciężarowych samochodach stojących m.in. przy ul. Mariana Buczka (dziś Piłsudskiego), którą wtedy tramwaje jeździły wzdłuż jezdni, a środkiem między drzewami wiodła aleja spacerowa.  I „Wszystkich Świętych” kiedy z rodzicami szliśmy na cmentarz zapalić swieczki na grobie wujka, którego my, dzieciaki nie znaliśmy, więc większe wrażenie robiły na nas kwatery wojskowe z armatami i wartą przy pomniku. Piękny był to czas gdy cmentarz był tylko miejscem spacerów. Dziś zaludnił się grobami bliskich, z których już tylko mniejszość pozostała wśród żywych.

Długo bym pewnie jeszcze mógł wymieniać.

W końcówce filmu Alfredo poucza na pożegnanie Salvatore’a: „cokolwiek bedziesz w życiu robił, kochaj to, tak jak kochałeś kino, kiedy byłeś chłopcem”. I to jest przesłanie, z którym warto wejść w dorosłość, więc zarekomenduję ten film swoim dorastającym dzieciom nawet jesli miałyby się śmiać ze starodawnych projektorów. A i sam zamierzam o owej mądrości pamietać.

Wracając zaś do bezdusznych multipleksów – pomimo wielu pięknych filmów obejrzanych w szczecińskim „Delfinie” i fajnych stamtąd wspomnień, to jednak jeden seans w Cinema City „Gemini” w Gdyni sprawił, że spełniają się moje marzenia o miłości. Czy kiedyś też będę stać i w milczeniu patrzeć jak buldożery równają z ziemią to moje Cinema Paradiso?

Rzeka Jangcy, 21.08.2007; 02:50 LT

Komentarze