PERU (8) – PRZED NAMI COLCA

Wstawać w środku nocy podczas urlopu… Co za masochizm! Budzik zadzwonił o trzeciej. Bus przyjechał punktualnie, parę minut po czwartej. Akurat rozliczaliśmy się z hotelem. Kartą kredytową oczywiście, bo nie wymaga noszenia pieniędzy w portfelu. Wzięliśmy trochę gotówki, bo w kanionie trudno spodziewać się bankomatów, ale tam gdzie można, używami plastiku. Banki jednak są czujne. Jedna karta nie działa, druga tez nie. Anioł dzwoni na infolinię, a ja przejmuję pałeczkę i wyciągam trzecią.

– To jest Master Card, a my honorujemy tylko Visę – uprzejmie pokazuje na tabliczkę recepcjonista.

– Jesteście gotowi? – pytal niemal jednocześnie wchodzacy do hotelu przewodnik. To znak, że ci w busie zaczynają się trochę niecierpliwić.

Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Żeby zyskać na czasie zaczynam taszczyć plecaki do busa. Anioł tymczasem na infolinii dowiaduje się, że owszem na karcie zanjduje się 2800 zł wolnych środków, lecz bank je zablokował ponieważ stwierdził, ze pojawiły się nagle operacje w Peru, a nie mógł się dodzwonić, by potwierdzić autentyczność. Owszem odblokują, ale trzeba złożyć reklamację i poczekać aż zaczną pracować ich biura,

– Jakiś problem? – spytał przewodnik ponownie wchodząc do przedsionka. Plecaki zapakowane. Pozostało tylko wsiadać do auta,

– Nie, nie ma problemu… – odparłem – dobra, płaćmy gotówką – dokończyłem zdanie już do Anioła. Dobrze, że wieczorem wzięliśmy z bankomatu trochę więcej niż potrzeba, tak na wszelki wypadek.

Żegnamy się i wychodzimy. Na zewnątrz wciąż zupełne ciemności. W nocnej ciszy pakujemy się do busa. Wszystkie miejsca zajęte. Wolne tylko jedno z przodu jedno z tyłu. Zajmujemy te jedyne i po chwili samochód rusza. Wszyscy oprócz kierowcy śpią. Nie ma mocnych na takie wstawanie. Z Arequipy do Chivay, nieformalnej stolicy doliny i kanionu Coilca jest sto sześćdziesiąt kilometrów. Wystrczająco dużo by uciąć sobie drzemkę. Z przyjemnością stwierdzam, że nasz kierowca jedzie znacznie rozsądniej niż ten poprzedniej nocy. Udaje mi się więc zasnąć. Świta gdy dojeżdżamy do płaskowyżu Patapampa. To najwyższy punkt w dzisiejszej oraz całej naszej podróży. 4950 m.n.p.m.

Jedna z przeodniczek budzi pasażerów. Zbierają pieniądze na bilety wstępu do kanionu. Byliśmy o tym uprzedzeni przed wyjazdem, więc zaskoczenia nie ma. Bilet kosztuje 70 soli czyli trochę ponad 90 złotych od osoby. Mam banknoty tylko po 100 soli.

– Oddam potem – mówi przewodniczka zabierając dwieście soli i szybko zwraca się do pozostałych. Mało kto ma odliczoną kasę, więc powtarza się ten sam scenariusz. Bez pokwitowania, bez choćby zanotowania na kartce ile wzięte od kogo. Zatrzymujemy się przed szlabanem. Przewodniczka kupuje bilety i po chwili wręcza go każdemu zwracając przy okazji  resztę kasy. Bez żadnego problemu, bez żadnej pomyłki, każdemu tyle ile się należało. Jeszcze raz byłem pod wrażeniem logistycznej sprawności miejscowych ludzi.

Niedługo po minięciu posterunku zaczął się uskok, zboczem którego niezliczonymi serpentynami zjeżdżaliśmy w dół.

Widoki były przepiękne, ale dawka adrenaliny na zakrętach znów niemała. W końcu, pomimo zakrętów wciąz posuwając się na północ, zobaczyliśmy w dole zabudowania miasta. To Chivay, pierwszy cel naszej podróży.

Nie wjechaliśmy tam jednak. Przed miastem skręciliśmy w lewo i po kilku minutach dotarliśmy do Yanque, niewielkiego, uroczego, prowincjonalnego miasteczka. Tam zatrzymaliśmy się na śniadanie. Jadłodajnia, bo raczej trudno nazwać ów porzybytek restauracją zlokalizowana była w niepozornych zabudowaniach jakiegoś miejscowego gospodarstwa. Wchodziło się po prostu na patio, a stamtąd do niewielkiej izby, gdzie stały dwa długie stoły. Przy jednym jedliśmy, a drugi służył jako bufet. Tam stały m.in. rozmaite lokalne sery (pyszne, jakżeby inaczej) no i pieczywo – coś w rodzaju podpłomyków. Odnawialiśmy potem przy każdej okazji nasz mały ich zapas.

Kiedy syci wyszliśmy z powrotem na patio, pojawiła się gospodyni z małą alpaką oraz butelką mleka. Małe zwierzątko przypominające trochę jagnię miało ponoć trzy miesiące i oczywiście wzbudziło natychmiast powszechne zainteresowanie. Kto chciał, mógł je pokarmić, wrzucając przy okazji symbolicznego sola „na mleko” do maleńkiej sakiewki zawieszonej na jej szyi.

Potem wsiedliśmy ponownie do busa i ruszyliśmy w kierunku Cruz de Condor – miejsca gdzie mieliśmy spotkać kondory. Pojawiają się tam rano oraz późnym popołudniem.

Za Chivay skończył się asfalt i dalej jechaliśmy już szutrową drogą w tumanach kurzu. Oczywiscie w większości mniej lub bardziej wąską półką na stromych zboczach. Były miejsca gdzie osuwiska pochłonęły drogę i pokonywało się takie miejsca prowizorycznym objazdem. Ba! Był nawet tunel, ale też kompletnie surowy, o nieregularnych kształtach. Po prostu dziura wyrąbana w skale na wylot. Kurzyło się wewnątrz porządnie.

Cruz de Condor jest żelaznym punktem wszystkich wycieczek w rejon kanionu. Wiadomo było, że spotlkamy tam tłumy, ale jeżeli była to jedyna możliwość przyjrzenia się z bliska tym ptakom, trzeba byłp to jakoś przeboleć. Tłumy były. Na szczęście kondory też.

Kondory należą do największych ptaków na ziemi. Rozpiętośc ich skrzydeł wynosi około trzy metry. Większą mają jedynie albatrosy. Gnieżdżą się na niedostępnych skalnych półkach, gdzieś wysokich partich gór. Kiedy kończą swój mniej więcej czterdziestoletni żywot, zazwyczaj dzieje się to w równie niedostępnych turniach. Dlatego też radko kiedy udaje się odnaleźć truchło martwego ptaka.

To był też powód, dla którego Inkowie uznawali go za święte zwierzę. Wierzyli, ze jest w stanie dostać się do nieba. Niebo było zresztą rejonem, którym władał. Tak jak puma była świętym zwierzęciem dominujacym na ziemi, a wąż władał podziemiami.

Kiedy już nasyciliśmy oczy dostojnymi ptakami, spojrzeliśmy w dół. Jakieś tysiąc dwieście metrów poniżej miejsca, gdize staliśmy, wiła się rzeka Colca. To on wyżłobiła ów kanion.

Najgłębszy kanion na świecie… Grafika w przewodniku przedstawiała porównanie głębokości najbardziej znanego Wielkiego Kanionu Kolorado z Kanionem Colca.

Z Cruz de Condor ogromna większość wycieczek wraca do Chivay. Dla nas własciwa wędrówka miała dopiero się zacząć. Bus przewiózł nas kawałek dalej, w okolice Cabanaconde. Tu, nieopodal ścieżki prowadzącej do kanionu wysiedliśmy. Teraz należało jeszcze dograć sporawę plecaków. Zgodnie z umową, jaką zawarliśmy poprzedniego dnia w Arequipie, zabieraliśmy ze sobą tylko jeden większy oraz jeden mniejszy plecak. Pozostałe dwa (również mniejszy i większy) miały pozostać pod opieką ekipy organizującej trekking.

– Zostawcie je w samochodzie. Zaopiekujemy się nimi, a pojutrze po wyjściu z kanionu, w Cabanaconde odbierzecie je z powrotem – powiedział przewodnik, z którym mieliśmy ruszyć w dół.

Hm… znów bez żadnego pokwitowania. Mieliśmy zostawić nasze rzeczy w busie, którym za chwilę pojadą do Chivay inni ludzie i wierzyć, że ktoś będzie ich pilnować do czasu aż pojawimy się w Cabanaconde. Cóż, trzeba było komuś zaufać. Zatrzasnęliśmy drzwi od auta i ruszyliśmy ścieżką w kierunku krawędzi kanionu.

Okazało się, że z pełnego busa w dół ruszyło nas pięcioro: Anioł i ja oraz trzyosobowa holenderska rodzina. No i oczywiście był przewodnik – szósty w tej grupie.

Holendrzy od razu narzucili ostre tempo. Ojciec z kilkunastoletnią córką mieli wyraźne zapędy sportowe. Ich żona i matka była „normalną” kobietą. Szła wolniej, ale dopóki droga wiodła w dół, starała się dotrzymać tempa swojej rodzinie. A droga wiodła w dół praktycznie non-stop.

Nie przyjechaliśmy tu jednak by śrubowac tempo i cieszyć się wyłącznie osiągniętym czasem. Zatrzymywaliśmy się by pstrykać fotki i kontemplować widoki. Biedny przewodnik, był rozdarty i z jednej strony próbował trzymać się czoła by prowadzić, a z drugiej nie chciał nas zostawiać. Powiedzieliśmy mu jednak, że dopóki utrzymujemy kontakt wzrokowy (a z tym nie było problemu) i było widać ścieżkę, damy sobie radę. Absolutnie nie mogliśmy sprowadzić tej wycieczki do wyścigu. Tym bardziej, że widoki zapierały dech.

Hen po drugiej stronie kanionu widac było rozrucone na stokach niewielkie wioski.

To był szlak, którym mieliśmy wędrowac następnego dnia. Bo plan był taki, że schodzimy na samo dno, a następnie będziemy wspinać się ponad trzysta metrów w górę by przejść widocznym właśnie szalkiem. Potem mieliśmy ponownie zejść na dno kanionu, a na trzeci dzień ruszyć tysiąc dwieście metrów w górę do Cabanaconde.

Przewodnik opowiadał nam, że te wioski powoli wyludniają się. Zostają przede wszystkim starsi ludzie. Ci, którzy nie chcą szukać nowego miejsca do życia. Młodszych nie kręci konieczność regularnej ponadtysiącmetrowej wspinaczki do Cabanaconce by załatwić jakiekolwiek zakupy. W Cabanaconde jest najbliższa szkoła średnia. Starsze dzieci muszą więc albo wspinać się tam codziennie, albo zamieszkać w jakimś wynajętym pokoju. To jednak kosztuje. Dlatego m.in. z myślą o dzieciach przenoszą się do cywilizacji całe rodziny. Zostają po nich ruiny skromnych domków. Ci, którzy mają kapitał, wykupują ziemię i gospodarstwa. Tak stało się na przykład z wioską Sangalle, w której nie został ani jeden rdzenny mieszkaniec, a ci co tam mieszkają, są jedynie wynajętymi pracownikami do obsługi nocujących tam turystów. Sangalle to był jednak cel wędrówki następnego dnia. Póki co w piekielnym skwarze maszerowaliśmy bezludnym stokiem w dół kanionu.

Nawet nie próbuję sobie wyobrazić co by było gdybyśmy nie mieli czapek. Przewodnik ostrzegał, że na wysokości ponad trzech tysięcy metrów, skąd zaczynaliśmy marsz, tropikalne słońce operuje bardzo intensywnie. Doswiadczyliśmy tego na swoich rękach, które odkryte, pomimo kremów spiekły się na maksa.

Ścieżka pokryta była grubą warstwą pyłu zwietrzałej skały. Kurzyło się spod butów, które podobnie jak i spodnie przybrały jasnoszary kolor. Cieszyliśmy się, że nie wędrujemy podczas pory deszczowej. Pewnie wtedy bylibysmy oblepieni grubą warstwą gęstej, błotnistej i zapewne śliskiej mazi.

Mijał czas i nic się nie zmieniało. Mniej lub bardziej wąską ścieżką wzdłuż mniej lub bardziej stromego zbocza wędrowaliśmy w dół. Przyzwyczailiśmy się już do przepaści, cociaż przy tych wyjątkowo stromych woleliśmy trzymac się bliżej skalnej ściany.

Wioski na przeciwległym zboczu pozwalały nam określić z grubsza naszą wysokość. Kiedy rozpoczynaliśmy marsz, były daleko w dole. Teraz znajdowały się na podobnej wysokości. Przeszliśmy więc jakieś siedemdziesiąt procent dystansu w dół.

Zatrzymywaliśmy się na kolejne zdjęcia. Na serpentynie przed nami widać było niewielką sylwetkę wędrującego samotnie naszego przewodnika. Holendrzy pognali gdzies przodem.

Na dole widać już było przerzucony przez rzekę most. Tam mieliśmy się wszyscy spotkać. Wydawał się na wyciągnięcie ręki, a tymczasem zaliczaliśmy kolejne pasma serpentyn i zamiast prostej drogi do rzeki pojawiał się kolejny zakręt. Ten dolny odcinek drogi wspominam najgorzej. Pewnie dawało się już we znaki gorąco i mieliśmy w nogach trzygodzinny marsz. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek słabnie przede wszystkim psychicznie. Organizm może znieść bardzo wiele, czego doświadczało choćby wielu uratowanych rozbitków, albo więźniów obozów koncentracyjnych. Wytrzymywali tak długo, jak długo tliła się w ich świadomości wola walki.

Na tych ostatnich metrach zamiast złapać drugi oddech i szybciej ruszyć w stronę mostu, traciłem chęć do dalszego marszu na widok wyłaniającej się zza skał kolejnej serpentyny.

Była to jednak tylko kwestia minut. W końcu dotarliśmy na samo dno, do rzeki. Holendrzy siedzieli tam w oczekiwaniu na nas.

Filar mostu dawał niewielki cień. Zrzuciłem plecak i usiadłem. Nie wiem ile czasu minęło. Pięć minut? No, może dziesięć.

– To co? Idziemy dalej? – zapytał przewodnik.

Tego się spodziewałem. Nasiedzieli się, wynudzili, odpoczęli, to są gotowi do marszu.

– Ok, idziemy – odparłem bez entuzjazmu.

Różnica była taka, że od dna kanionu droga wiodła teraz pod górę.Nie było już tak lekko.

Na szczęście nie trwało to długo. Po chwili szliśmy poziomo biegnącą ścieżką. Jeszcze jedno niewielkie podejście i już pierwsze zabudowania wioski San Juan de Chuccho (2330 m.n.p.m.). Tu mieliśmy zaplanowany nocleg.

Zamieszkaliśmy w skromnym domku, w którego izbie mieściło się praktycznie tylko łóżko. Ciekawa była podłoga z wmurowanych otoczaków. Otrzymaliśmy świeczkę i zapałki na wieczór, bo choć w samej wiosce prąd był, to jednak w domkach już nie.

Krótko cieszyliśmy się słońcem. Skryło się za górami. W głębokim kanionie szybko pojawia się cień.

Położyliśmy się spać zmęczeni zarwaną nocą no i oczywiście marszem. Wstaliśmy dopiero wieczorem na kolację. Po niej poszliśmy się umyć przed właściwym snem. Trzeba było przyczaić się aby dostać się do jedynej ogólnodostępnej umywalki.

Cisza zapadła szybko. Widać było, że śpią tu ludzie, którze mają za sobą parę kilometrów w nogach, a na dodatek nazajutrz również wstają rano.

W tej ciszy najpiękniejsze było niebo nad dnami. Pomimo, że widzieliśmy tylko niewielki jego wycinek, nad samą południową granią kanionu mrugały dwie bardzo jasne gwiazdy Toliman i Agena gwiazdozbioru Centaura. Gdyby przez nie poprowadzić prostą, to w prawo od niej, niemal prostopadle połóżony jest Krzyż Południa. Przygladaliśmy się mu, smakując świadomość nocowania pod niebem południa.

Południe południem, a tropiki tropikami, jednak wieczorem robiło się chłodno. Nie kontemplowaliśmy więc widoków zbyt długo i przegnani zimnem  umknęliśmy pod kołdrę,

Gdańsk; 05.06.2013; 00:40 LT

Komentarze