PERU (7) – AREQUIPA

Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy poza miasto, kiedy zapadłem w sen. Przed nami było 560 kilometrów jazdy do Arequipy.

Cała noc. W sam raz aby się wyspać. W przewodniku pisali, że tę trasę warto pokonywac w dzień ze względu na widoki. Ba! Dobrze powiedzieć jeśli ma się mnóstwo czasu. W dwa tygodnie zaś nie da się obejrzeć wszystkiego. Dobrze jeśli da się połączyć podróż ze snem. Człowiek odpoczywa, a rano budzi się już w innym miejscu.

Sen przerwała mi siła odśrodkowa próbująca wypchnąć mnie z fotela. Otworzyłem oczy. Jakiś ostry zakręt nad ogromną przepaścią. Za chwilę następny. Wyjrzałem przez okno i resztki włośów zjeżyły mi się na głowie. Droga wiodła skalną półką, a hen daleko w dole widać było pianę rozbryzgujących się o skały fal. Adrenalina sprawiła, że natychmiast się wybudziłem całkowicie i odzyskałem przytomnośc umysłu. Na zdjęciach satelitarnych serwisu Google wyglądda to mniej więcej tak: http://maps.google.pl/maps?q=arequipa&ll=-16.279588,-73.484008&spn=0.017158,0.01929&hnear=Arequipa,+Region+Arequipa,+Peru&gl=pl&t=h&z=16

Spojrzałem na Anioła. Ona na mnie też, znacząco się uśmiechając i kiwając głową, że co tu dużo gadać, strasznie jest. Cztery dni przed wyjazdem w telewizji pokazywali zdjęcia z katastrofy peruwiańskiego autokartu, który stoczył się w dwustumetrową przepaść, roztrzaskując się ostatecznie o głazy leżace na dnie płynącej doliną rzeki.

Podgląd sytuacji mieliśmy doskonały, ponieważ zarezerwowaliśmy sobie miejsca w pierwszym rzędzie u góry owego piętrusa, który pędził jak szalony, wyprzedzając po drodze wszystkie tiry oraz inne autobusy. Zazwyczaj na ciągłej linii, bo na tej przeraźliwie krętej drodze innych prawie nie było.

Na zakrętach oczywiście stały dobrze utrzymane barierki, ale zdolne one byłyby utrzymać co najwyżej niezbyt rozpędzony samochód osobowy, nie zaś takie wysokie pudło jak nasze. Kiedy droga wiodła pod górę, dało się wytrzymać, ponieważ autokar siłą rzeczy zwalniał. Kiedy jednak zaczynaliśmy zjeżdżać w dół, rozpędzał się moim zdaniem o wiele za dużo. Czasem gdy zbliżaliśmy się do kolejnej barierki, zastanawialismy się czy dlatego nie zwalniamy, bo kierowca przysnął i za chwilę ją staranujemy, czy też jest na tyle opanowany i wytrenowany, że doskonale czuje kiedy należy zwolnic i ruszyć kierownicą. Oczywiście dawał sobie radę za każdym razem, ale momentami mieliśmy wrażenie, że ocieramy się o o blachę owej konstrukcji.

Humoru nie poprawiały nam liczne przydrożne krzyże oraz miejscami rozerwane i powyginane konstrukcje owych barierek. Minęła północ, pierwsza, druga w nocy, a krajobraz się nie zmieniał. W końcu postanowiłem wstać i pójść do znajdującej się na dolnym pokładzie toalety. I kiedy już podniosłem się z fotela, siła odśrodkowa kloejnego zakrętu rzuciła mnie na przeciwległą stronę pojazdu. Przeleciałem przez oparcie fotela i z impetem wylądowałem na kolanach jakiejś śpiącej pasażerki. Nie wiedziała co się dzieje, nawet chyba nie zdążyła krzyknąć, kiedy przeprosiłem ją uprzejmie, próbując się wygramolić z owej zaskakującej pozycji. Na szczęście za chwilę był kolejny z tysiąca zakrętów, więc jak z katapulty wyrzucilo mnie w przeciwną stronę. Zapierając się dotarłem do toalety, ale tam wcale nie rzucało mniej. Obijałem, się o wszystkie ściany kabiny, przypominając sobie sztormowe noce na morzu.

Wróciłem na miejsce. W końcu dotarło do mnie, że to iż nie śpię niewiele zmienia. I tak nie ma żadnego wpływu na poczynania kierowcy, a ewentualny lot w głeboką przepaść zakończy się pdobnie bez względu na to czy śpię, czy nie. Zamknięcie oczu zaś powodowało, że przynajmniej nie widziałem sterczących w dole wśród piany skał. Od razu zrobiło się spokojniej i przysnąłem po raz kolejny.

Nie widziałem więc fantastycznego świtu uwiecznionego i-phonem przez Anioła.

Około siódmej bylismy na miejscu. Na dworcu autobusowym w Arequipie panował duży ruch. Naganiacze ogłaszali odjazdy do kolejnych miejscowości i starali się przejmować niezdecydowanych pasażerów. Inni zaś zapraszali do biur podróży. Oferty takich biur zazwyczaj są dość podobne, ale czasami da się uzyskać coś w pakiecie jak choćby odbiór z hotelu oraz dowóz z powrotem na miejsce. Zauważyłem też, że ceny negocjowane na miejscu były zdecydowanie niższe niż te w internecie. Przynajmniej jeśli chodzi o kanion Colca. Umówiliśmy się więc na rezerwację wycieczki do kanionu oraz wycieczki po Arequipie w siedzibie biura przy głównym placu (Plaza de Armas – prawie w każdym mieście główny plac nazywa się tak samo), a tymczasem pojechaliśmy do hotelu.

„La casa de Tintin” zebrał dobre recenzje w portalach hotelowych, więc zdecydowaliśmy się na niego. Leżał o pięc minut drogi taksówką od centrum (koszt przejazdu w przeliczeniu na nasze: około 5 zł). Niby w mieście, a w cichym zakątku nad rzeką, zielonym i pełnym tropikalnych kwiatów. Podziwialiśmy widok z balkonu nie zdejmując plecaka.

Zaparzylismy sobie anyżowej herbaty, po czym postanowiliśmy chociaż trochę odespać zarwaną noc. Wstaliśmy około południa i pojechaliśmy na Plaza de Armas. Taksówek w Peru jest mnóstwo, a jednym z najczęściej spotykanych samchodów służących do tego celu jest… Daewoo Tico.

Dominującą budowlą, zamykającą na całej szerokości plac od północy jest, jakżeby inaczej, katedra.

Pozstałe trzy boki zabudowane są zaś charakterystycznymi krużgankami. Zachodni portal niemal w całości jest zajęty przez biura turystyczne. W jednym z nich mieściło się to „nasze”.

Niech nie zwiodą Cię, czytelniku owe palmy na placu. Te drzewa w Peru dziko nie rosną. Jest to roślinność „importowana” przez kolonizatorów z ich ojczyzny, Hiszpanii.

O czternastej miała rozpocząć się nasza wycieczka po mieście. Zostało dziesięć minut, tymczasem w biurze wciąż nie było osoby, która miała zając się naszą rezerwacją.

– Będzie za dziesięć minut – dpowiedziała nam miła pani.

– Ale za dziesięć minut odjedzie nasz autobus – zaniepokoiliśmy się.

– Nie, nie odjedzie. Poczeka.

Peruwiańczycy mają zdecydowanie inne podejście do czasu niż my. Doświadczyliśmy tego już w Limie, kiedy to spieszyliśmy się na podobny autobus tylko potem by następnie czekać w nim dwadzieścia minut zanim wszyscy zainteresowani znaleźli się na pokładzie.

Pani wyszła i zawołała jakąś koleżankę, chyba z sąsiedniego biura.

– Ona będzie pilnować, żebyście zdążyli wsiąść.

Owa koleżanka została na zewnątrz, a my tymczasem wróciliśmy do biura. Pojawił się pracownik zorientowany w naszej sprawie.

– Ok, to rezerwujmy ten trekking w Colce.

Spojrzeliśmy na zegarek. Jeżeli teraz zaczniemy negocjować warunki to wstrzymamy cały autobus. Poza tym mały to komfort podpisywac coś szybko, nie mając czasu na pytania.

– To może narazie zapłacimy za obecną wycieczkę po mieście, a resztę dokończymy po naszym powrocie? – zaproponowaliśmy.

– Dobrze.

W tym momencie weszła ta pilnująca kolezanka.

– Autobus jedzie!

Wyszlismy za nią, ale nigdzie autokaru widać nie było. Okazało się, że trzeba było przejść jakieś dwie ulice dalej gdy nagle wyłonił się zza zakrętu. Zatrzymał się na chwilę na środku by nas podjąć i ruszył dalej. Zadziwiała mnie czasem sprawność logistyczna tamtejszych ludzi.

Autobus był pełen pasażerów, ale na nas o dziwo czekały te dwa miejsca, ktore nam obiecano już rano na dworcu podczas wstępnej rezerwacji. Rzekomo najlepsze.

Przejechaliśmy przez rzekę, a pierwszy przystanek mieliśmy przy kościele o niezwykle bogatej ornamentyce. Szkoła rokoko z Arequipy. Co charkterystyczne, i z czym mieliśmy się jeszcze wileokrotnie spotykać, sakralne budowle wznoszone przez Hiszpanów pełne były symboliki inkaskiej, którą autochtoni przemycali do budowli, których znaczenia nie zawsze rozumieli, odtwarzając je jedynie z wizerunków pokazywanych przez najeźdźców. Tak powstała n.p. szkoła malarstawa Cusco z licznymi obrazami o tematyce religijnej i tak powstały m.in. zdobienia kościołów w Arequipie. Pomiędzy figury świętych wpleciono n.p. liczne ornamenty roślinne. Płaszcz Madonny zaś dziwnie stylizował ją na Pachamamę, czyli inkaskie bóstwo ziemi.

Obok kościoła znajdował się punkt widokowy, z którego po raz pierwszy moglismy zobaczyć sąsiada Arequipy – wulkan Misti. Co prawda ostatni raz jego erupcja miała miejsce pięćset lat temu, ale ten oraz inne wulkany dookoła sprawiają, że w Arequipie trzęsienia ziemi występują ponoć każdego dnia. Pytałem o to naszego przewodnika w kanionie Colca. On bowiem pochodził z Arequipy. Potwoerdził, lecz dodał, że chodzi o słabiutkie trzęsienia ziemi, zazwyczaj ledwie odczuwalne. Te silniejsze zdarzają się zdecydowanie rzadziej.

Na podziwianie wulkanu pojechalismy do innego punktu widokowego, z którego rozpościerał się widok na północne przedmieścia. Za nimi wyrastał stożek wysoki na 5825 m.n.p.m.

Oczywiście jego regularny kształt nie mógł pozostać bez wpływu na wyobrażenia pierwotnej ludności tego rejonu. Mistyczny Misti został uznany za  swiętą górę. Płaszcz Pachamamy-Madonny przypomina taki właśnie stożek.

Nieco dalej, następne wulkany osiągały wysokość ponad sześciu tysięcy metrów n.p.m.

Podczas tego postoju mogliśmy spróbować rozmaitych lokalnych owoców, produktów. Mi najbardziej smakował deser będący jakby skrzyżowaniem lodów z sernikiem. Sąsiednie sklepiki oferowały cocę w rozmaitej postaci: herbata, liście, cukierki, ciasteczka.

Oczywiście nie ma sensu kupowac ich w takim miescu. Zapłaci się jakieś dwa lub trzy razy drożej niż w supermarkecie albo na targu. Warto jednak je mieć pod ręką aby wspomagać się przy walce z chorobą wysokościową. Arequipa leży na wysokości nieco ponad 2300 m.n.p.m., więc tego jeszcze się nie odczuwa. Wkrótce jednak mieliśmy na dłużej zakotwiczyć na ponad trzech tysiącach metrów co już ponoć mogło objawiać się osłabieniem, bólami głowy, nudnościami i.t.p. Coca jest ponoć naturalnym antidotum na te dolegliwości.

Wrócilismy do miasta aby posluchac opowieści o peruwiańskich wielbładowatych czyli lamach i alpakach, ktore hoduje się głównie na wełnę. Te zwierzęta są często mylone ze sobą. Alpaki są jednak nieco mniejsze. Ich wspólnym dzikim przodkiem był gwanako:

W specjalnej zagrodzie zademonstrowano nam każdego z tych przedstawicieli, których najbardziej podobala mi się wikunia, smukła niczym antylopa. Gwanako podobał mi się mniej głównie za sprawą zachowania. Właśnie przymierzałem się do zrobienia mu zdjęcia, kiedy odwrócił się i… plunął mi w twarz resztkami przeżuwanej trawy. Zanim zdążyłem się wytrzeć poprawił jeszcze raz. Wtedy dowiedziałem się, że gwanako nie lubi kiedy ktoś zakłóca mu konsumpcję i w ten sposób przegania intruza.

Rozmyślając nad zwyczajami konsumpcyjnymi obserowowalismy kolejne bary kurczakowe, ktorych (rozmaitych sieci) jest w Peru bez liku. Gdyby wyciągać wnioski tylko na podstawie owych fast foodów, można by pomyśleć, że cały ten kraj żywi się głównie kurczakami i frytkami.

Arequipa została założona w 1540 roku przez Marci Manuela de Carbajal. Teraz mieliśmy pojechać obejrzeć jego dom z tamtych czasów.

Położony nawet dziś nieco za miastem wtedy musiał znajdowąć się na zupełnym uboczu. Posiada prostą, parterową, za to rozległą konstrukcję. Wielkie, kwadratowe patio otoczone jest poszczególnymi fragmnetami domu. Owe długie boki patio sprawiają, że komnaty owego domu są trochę nieproporcjonalne – bardziej przypominają korytarze niż komnaty.

Jeżeli bliżej przyjrzeć się ścianom, łatwo zauważyć ich porowatą strukturę. To tutejszy budulec – skały wulkaniczne.

Oczywiście nie mogło zabraknąć kaplicy. A na dachach już tradycyjnie zamiast kotów, których w ogóle nie spotykaliśmy, buszowały psy.

Była już szarówka, kiedy dotarliśmy do ostatniego miejsca – stadniny koni, z której wierzchem mieliśmy udąc się na krótką przejażdżkę po okolicy. Wróciliśmy w zupełnych ciemnościach.

Po zakończeniu wycieczki zgłosilismy się do naszego biura aby dograć ów trekking w Colce. Poszło sprawnie. Za sto dwadzieścia soli (około 160 zł) od osoby mieliśmy przewodnika na trzy dni, dwa noclegi w kanionie oraz pełne wyżywienie. Teraz mogliśmy pójść do supermarketu dokupić cukierków i ciasteczek coca, a potem wracać do hotelu, aby się wyspać. Nie dość, że poprzednia noc była spędzona w autobusie i stresie, to do kanionu mieliśmy wyruszyć około czwartej nad ranem. O tej mniej więcej godzinie miał nas podjąć bus z hotelu. Ponieważ nie chcieliśmy już potem wracac do Arequipy lecz po trekkingu jechać prosto nad Jezioro Titicaca, musielismy zabrać ze sobą wszystkie rzeczy. W biurze turystycznym obiecali nam, że część z nich będziemy mogli zostawić na przechowanie, aby nie maszerować potem ze wszystkim. Nie bylismy pewni jak to wypali, ale też jak do tej pory nie mieliśmy powodu, aby nie ufać w ich organizację.

Sopot, 25.05.2013; 17:00 LT

Komentarze