PERU (4) – JESZCZE SPACER PO LIMIE

Jak różna bywa czasem rzeczywistość od najdokładniejszych nawet opisów mieliśmy się przekonać po przybyciu na sjestę do hotelu. Nasz pokój był już przygotowany. Miła pani w recepcji wręczyła klucze i już po chwili mogliśmy się rozgościć delektując takim o to widokiem z okna:

Ktio powiedział, że wszystkie pokoje muszą mieć okna wychodzące na ulicę? Poza tym i tak mieliśmy tutaj jedynie się przespać , a nie patrzeć przez okno. No i „pierwsze sliwki robaczywki” czy jakoś tak… Najważniejsze, że mogliśmy odpocząć trochę, zanim wyruszyliśmy na kolejny, wieczorny spacer po Limie.

Postanowilismy pojechać przywitać się z Pacyfikiem. Można to zrobić na pieknych rzekomo plażach w dzielnicy Miraflores, gdzie ulokowało się wiele hoteli, ale my pojechaliśmy do Callao na wysunięty w ocean cypel La Punta. Po drodze obejrzelismy rozległą twierdzę strzegącą kiedyś miasta od strony wody.

Wieczoem robiło się chłodno, ale piękne kwiaty na soiczyście zielonych drzewach przypominały, że znajdujemy się zaledwie jakieś siedem stopni na południe od równika.

Andy to jeden z najbardziej aktywnych sejsmicznie obszarów naszej planety, a tam gdzie trzęsienia ziemi tam i niebezpieczeństwo tsunami. Po drodze mijalismy znaki z zaznaczonymi kierunkami ewakuacji. Kiedy dotarliśmy niemal do końca wydłużonego cypla, pozostały już tylko tablice informujące, iż jest to teren niebezpieczny. Nie było sensu rysować strzałek. Z trzech stron woda, więc droga ucieczki tylko jedna: z powrotem tam, skąd się przybyło, w nadziei, że uda się zdążyć dotrzeć do rozleglejszego kawałka lądu i ucieć pod górę.

Na kamienistej plaży La Punty stoją rybackie łodzie, których nazwy swą poezją daleko przewyższają proste, surowe konstrukcje z desek zaopatrzone w niewielki silnik.  Rozległe połacie otoczaków obmywały delikatnie szumiąc fale oceanu. Ktoś uwiedziony jego pozorną łagodnością nadał mu miano Spokojnego. Dziś rzeczywiście taki był. Spojrzeliśmy na zachód. Hen tam, bardzo, bardzo daleko za widnokręgiem, po drugiej stronie tej niezmierzonej, wodnej pustyni wyłaniały się równie wulkaniczne jak Andy wyspy Indozezji. Nasze myśli nie mierzyły jednak tak daleko. Liczył się tylko sam ocean, a nie jego drugi brzeg. Popatrzylismy jeszcze na świecący nad nami Krzyż Południa i ruszyliśmy z powrotem.

Plaza de Armas wieczorem prezentował się jeszcze piękniej niż za dnia. Pięknie oświetlony i pełen ludzi. Pomimo zbliżającej się północy życie tutaj oraz na okolicznych deptakach kwitło w najlepsze. Zdążyliśmy jeszcze spokojnie zjeść kolację.

Dopiero koło pierwszej gwar zaczął cichnąć. Wróciliśmy do hotelu i my. Kiedy kładliśmy się spać, w odległej o siedem stref czasowych Polsce wstał już nowy dzień.

Rano nie speiszy;iśmy się zbytnio. I tak musieliśmy opuścić pokój, a przed nami był cały dzień. Dopiero na wieczór mieliśmy zabukowany autobus do Nazci. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się, po czym oddaliśmy bagaże do hotelowej przechowalni i ruszylismy na spacer po mieście. Jednym z ważniejszcyh zakupów jakie zrobiliśmy na deptaku, była przedpłacona karta SIM do telefonu komórkowego z pakietem internetu. Dzięki temu wielkorotnie podczas naszego pobytu korzystaliśmy z map on-line z zaznaczaną naszą lokalizacją. Na bieżąco tez korzystaliśmy z polsko-hiszpańskiego słownika on-line. No i w każdej chwili mieliśmy dostęp do Google, aby zasięgnąć rozmaitych informacji o interesujących nas, oglądanych rzeczach.

Drugim ważnym zakupem, który miał nam pomóc przetrwać były tabletki przeciwko chorobie wysokościowej.

Na każde tysiąc metrów wysokości ilość tlenu w powietrzu maleje o dziesięć procent. Powyżej trzech tycięcy metrów ponoć większość ludzi odczuwa mniejsze lub większe dolegliwości, które nasilaja się po przekroczeniu granicy czterech tysięcy metrów. My po drodze z Arequipy do Kanionu Colca mieliśmy wyjechać na prawie pięć tycięcy metrów, a wysokości rzędu czterech tysięcy metrów miały przez kilka dni być naszym chlebem powszednim. To dlatego zarówno hotele jak i pociągi i autobusy podkreślają w swoich reklamach, że dysponują butlami z tlenem dla potrzebujących. Sami byliśmy świadkami w Puno, jak obsługa hotelowa aplikowała tlen pewnej pani. Widzielismy tez ludzi podróżujących z prywatną, niewielką butlą tlenową. Miejscowi przyzwyczaili się do rzadkiego powietrza. A gdy zachodzi potrzeba używają liści koki. My również zaopatrzylismy się w cocę oraz wyrabiane na bazie tych liści cukierki, ciasteczka, napoje, a przede wszystkim herbatę zwaną tu „mate de coca”. Na cały okres pobytu zrezygnowaliśmy z normalnej herbaty popijając cocę, lub częściej „anis”, czyli herbatę anyżową. Jak nienawidzę anyżowego smaku, tak gorący anis uwiódł mnie swoim aromatem i gotów byłem rezygnować nawet z mate de coca narażajać się na wysokościowe dolegliwości, byle znów zakosztowac przyjemnego naparu. Coca cocą, ale my, ludzie kultury europejskiej, bardziej ufający racjonalistycznemu niż szamańskiemu podejściu do tematu, woleliśmy jednak mieć w zanadrzu pigułki oprócz liści.

Jeżeli zas chodzi o napoje, to z zimnych ciekawostek najbardziej polubiłem  Inca Kolę.

Ponoć receptura tego gazowanego napoju produkowanego przez Coca Colę została opracowano blisko osiemdziesiąt lat temu. Mi bardzo przypomina oranżadę jaką pamiętam z dziecięcych lat, kiedy delektowałem się słodkim gazowanym napojem z butelek zaopatrzonych w specjalne korki z gumową uszczelką  na drucianej klamrze zapinanej na szyjce butelki. Peru oferowało z pewnością lepsze napoje, lecz jeśli akurat nie piłem soku z owoców, z sentymentu wybierałem Inca Kolę. Również dlatego, że w odróżnieniu od tradycyjnej coca coli, gdzie indziej prawdopodobnie jej nie znajdę.

Mostem nad rzeką przeszliśmy do sąsiedniej dzielnicy. Miała podobny urok jak okolice Plaza de Armas, lecz czuło się, że jest to już inny świat.

– Uważajcie! Trzymajcie mocno aparat i plecaki – dał nam do zrozumienia jakiś starszy pan, kiedy skręciliśmy w jakąś boczną uliczkę.

Gdy po chwili ostrzeżenie powtórzył ktoś następny, uznalismy, że nie ma sensu szukać guza i wycofaliśmy się. Kupiliśmy jedynie trochę owoców które kusiły swoją różnorodnaością.

Njawiększą różnorodnością neciły jednak… ziemniaki. No cóż, byliśmy wszak w ich ojczyźnie. To stąd dotarły do Europy stając się głównym orężem w walce z głodem na starym kontynencie. O ile jednak u nas kartofle to po prostu kartofle, w Peru może być im poświęcona nawet cała alejka w supermarkecie, a o gatunkach i odmianach ziemniaków tu występujących napisano całe tomy.

Po południu chcielismy się wybrać na objazd miasta turystycznym autobusem i w oczekiwaniu na niego usiedliśmy na schodach wiodących do katedry. Nie zdążyliśmy jeszcze nawet przegryźć zakupionego w supermarkecie sera, kiedy podeszło z dwoje studentów i zapytało czy mogą sfilmować wywiad z nami. Oczywiście zgodziliśmy się. Pytania nie były specjalnie wyszukane.

– Od jak dawna jesteście w Peru?

– Jak Wam się tu podoba?

– Jak oceniacie Peruwiańczyków?

– Jakie lokalne potrawy kosztowaliście?

i.t.d.

Kiedy skończyliśmy, tamci odeszli. Dziewczyna skakała z radości jakby wygrała los na loterii. Czyżby obawiała się wcześniej, że mogliśmy im odmówić?

Tymczasem podeszło dwoje innych studentów.

– Przepraszamy, czy moglibyśmy zadać Wam kilka pytań i sfiilmować odpowiedzi?

– Tak, proszę.

Historia zaczęła się od nowa.

Kiedy skończyli i odeszli, podszedł ktoś następny.

– Przepraszamy, czy moglibyśmy…

– Zadać kilka pytań i sfilmowac odpowiedzi?

– Tak

– Macie zadany jakiś projekt w ramach zajęć na uczelni?

– Tak, zbieramy informacje o wrażeniach cudzoziemców z wizyty w naszym kraju.

Tym razem pytania były nieco mniej sztampowe, a więc rozmowa ciekawsza. Za to kiedy skończyliśmy pojawili się ponownie ci pierwsi studenci. Chłopak odwiązał sobie biało-czerwone pomponiki i wręczył je nam, jak powiedział, „na pamiątkę spotkania”. To nie była zresztą jedyna przyjemna tego typu konwersacja. Kiedy poszliśmy do naszej ulubionej owocarni (knajpki serwującej świeże, obrane owoce albo soki lub sałatki z nich robione) jakiś mężczyzna wstał nagle od swojego stolika, podszedł do nas i zaczął opowiadać, że zna Polskę, a zwłaszcza Varsovię. Innym razem ktoś inny zwzięcie tłumaczył, że zna Katowice i, że prezdent Polski to Komorowski, a przedtem był Kaczyński. Byłem lekko zaszokowany tą spontaniczną chęcią podzielenia się ich wiedzą o naszym kraju i życzliwością płynącą z ich serc. Kelnerka w owej owocarni pod koniec naszej wizyty w tym lokalu przyniosła Aniołowi… swoje zdjęcie na pamiątkę. Wszyscy wokół byli dla nas mili i serdeczni. Aż żal było wychodzić.

W końcu ruszyliśmy na objazd autrobusem po mieście.

Miał odjechać o siedemnastej, ale akurat do zjawiska czasu Peruwiańczycy podchodzą dość swobodnie. Jacyś turyści ciągle się schdzili i kiedy ruszyliśmy były już chyba dwadzieścia po piątej. Nie byłaby to zmiana szczególnie istotna, gdyby nie fakt, że słońce akurat aachodziło i za chwilę zaczęło momentalnie się ochładzać.

Na smaganym zimnym wiatrem, odkrytym pokładzie piętrusa w samym t-shircie siedziało się niezbyt przyjemnie, a na zabudowany parter nie chciało nam się schodzić.

W zapadającym zmierzchu objechaliśmy drugi, najważniejszy plac starej Limy, Plaza San Martin z pomnikiem bohatera narodowego o tym nazwisku. Generał Jose de San Martin w roku 1821 zdoibył Limę z rąk Hiszpanów otwierając tym samym drogę do niepodległości Peru..

Nowe miasto nie jest już tak piękne. Jak wiele podobnych miast Ameryki Łacińskiej albo Azji zabudowane jest niczym nie wyrózniającymi się blokami, w mniejszym lub większym stopniu przysłoniętymi ogromnymi płachtami reklam. Jasniejszymi punktami w tym zalewie anonimowego betonu są parki.

Po zakończeniu wycieczki wróciliśmy do hotelu po plecaki. Ubraliśmy się cieplej i pojechaliśmy na dworzec autobusowy.Był on bez porówniania ładniejszy od przeciętnego dworca autobusowego w Polsce. Komfort oczekiwania, czystość, świetna obsługa. Wejście do autobusu prowadziło przez bramkę podobną do security gate na lotniskach. Nasz autobus miał odjeżdżać o 21:15 , ale kilka czy kilkanaście minut opóźnienia nie robiło na Peruwiańczykach większego wrażenia. Wszystko toczyło się swoim rytmem, ale pod pełną kontrolą, zgoidnie z procedurami. Jedynie my, przybysze z Europy zerkaliśmy na zegarki

W końcu zarządzono boarding. Przed wejściem do autobusu ustawiono na statywie kamerę i każdy wchodzący musiał przed nią przemaszerować. Rozumiem, że było nagranie dokumentujące podróżujących pasażerów, ale po co?  Wyobrażałem sobie, że taki film byłby bardzo pomocny przy identyfikacji zwłok gdyby autobus spadł w kilkusetmetrową przepaść . Na szczęście w drodze do Nazci takich miało nie być.

Po chwili zajjęlismy już nasze siedzenia w pierszym rzędzie na górze piętrusa. Te odchylałay się do tyłu tworząc kąt 160°, ale bywają autobusey z t.zw. „real cama”, czyli prawdziwym łóżkiem – siedzeniami tworzącymi po rozłożeniu kąt 180°.  Bardzo lubię ten południowoamerykański patent na długie, nocne  podróże autobusem. Łóżko, koc, ciepły posiłek wieczorem i rano, monitory do oglądania filmów, czasem loteria bingo przed snem. Szkoda, że nie da się podróżować tak u nas.

Naszym jedynym zmartwieniem było to, aby wysiąść około czwartej-piątej nad ranem w Nazce, ponieważ autobus jechał potem jeszcze do Marcony, na samo wybrzeże.

Gdańsk, 06.05.2013; 23:30 LT

Komentarze