Przestało padać. Mogliśmy więc spokojnie urządzić sobie spacer wzdłuż rzeki.
Liczne głazy sterczące z koryta Vilcanoty tworzyły przeszkody dla wartkiego nurtu i widowiskową kipiel.
Na stacji w Aquas Callentes zaczynał się ruch. Popołudniowe pociągi zaczynały wywozić turystów z rejonu Machu Picchu. My mieliśmy do odjazdu naszego jeszcze trochę czasu, więc obserwowaliśmy tę krzątaninę.
Obok stacji jeden tor biegł dalej wzdłuż rzeki przeciskając się niemal po chodniku, który wygląda jak peron. Słysząc głośny sygnał lokomotywy lepiej uważać, by się nie zagapić i nie zostać potrąconym przez przejeżdżający skład.
Przyglądaliśmy się jak kolejne pociągi odjeżdżają w górę doliny. Niedługo również mieliśmy podążyć tą samą trasą.
Póki co, wróciliśmy jeszcze do miasta. Był czas, by obejść raz jeszcze wąskie uliczki i plac pełniący rolę rynku.
W końcu poszliśmy do hotelu, gdzie w przechowalni czekały nasze plecaki i objuczeni poszliśmy na dworzec. Zmierzchało już, kiedy ruszyliśmy w podróż powrotną do Ollyantaytambo. Tam czekać miał na nas bus, z tej samej firmy, która przywiozłaby nas tutaj poprzedniego dnia z Cusco, gdybyśmy się nie spóźnili.
Tłum wyległ z wagonów, a liczni przewoźnicy przekrzykiwali się nawzajem. Szukaliśmy tabliczki z napisem „Lucy Bus” i znaleźliśmy ją w końcu.
Kierowca miał ze sobą listę pasażerów i teraz sprawdzał, czy wszyscy dotarli. Sprawdziliśmy czy na liście jesteśmy i my. „Darnusz Doroto x 2” to niechybnie była nasza dwójka. Pozostało tylko zająć miejsce wewnątrz pojazdu.
Późnym wieczorem dotarliśmy z powrotem do Cusco. Wróciliśmy do hotelu by przespać się i wcześnie rano pojechać na lotnisko. Stąd do Limy podróż autobusem zajęła by niemal dobę. Dlatego postawiliśmy na samolot. Wznieśliśmy się wysoko ponad szczyty Andów i po mniej więcej godzinie lotu lądowaliśmy na wybrzeżu Pacyfiku.
Tym razem zatrzymaliśmy się w hotelu z dala od centrum. Dojazd do śródmieścia autobusem miejskim zajął nam duzo czasu. Po drodze zajedliśmy obiad. Ryż i owoce morza.
Plaza de Armas. Główny plac Limy. Jakże inaczej teraz, po dwóch tygodniach podróży po Peru nań patrzyliśmy. Flaga Inków dumnie powiewająca nad centrum stolicy nabierała teraz zupełnie nowego znaczenia.
Zapadał zmrok. Trzeba było powoli kończyć ostatni spacer. Jeszcze tylko wizyta w barze z owocami, który odwiedzaliśmy na początku naszej podróży. Inca Kola oraz niezwykle kolorowe, tropikalne owoce, z opuncją w roli głównej.
Rano ostateczne pakowanie, zarzucenie plecaków i ruszamy na lotnisko.
Kierunek Madryt.
Samolot Air Europa pełen ludzi. I znów słyszymy wokół słowiańskie języki. Efekt okazyjnej oferty na portalu „Pelikan”. Gdzieś nad Andami dopadają nas turbulencje i w pewnym momencie wpadamy w powietrzną dziurę tak, że wnętrzności aż do bólu szarpnęły otrzewną, a większość pasażerów wrzasnęła ze strachu. Po chwili wszytsko wraca do normy. Kolacja na pokładzie i sen.
Budzimy się już nad Starym Kontynentem. Jeszcze jest ciemno kiedy wysiadamy z samolotu. Zmieniamy przewoźnika i dalej podróżujemy Lufthansą. We Frankfurcie mamy czas, więc wybieramy się do miasta.
Odwykliśmy już trochę od Europy z jej metropoliami, ładem i porządkiem.
Niewiele zostało z przedwojennego Frankfurtu. Jak większość dużych, niemieckich miast w dużej części został zrównany z ziemią podczas alianckich nalotów. Hamburg, Bremen, Frankfurt… Na wszystkich tych miastach swoje piętno odcisnęła oszczędnościowa architektura lat sześćdziesiątych. Ta sama, która po polskiej stronie oszpeciła Szczecin. Miasta trzeba było szybko odbudować po wojennej pożodze, a nie każde w swej wojennej tragedii miało tak szczęśliwy finał jak Warszawa, której starówkę zdeterminowany „cały naród budujący swoją stolicę” odrodził w dawnym kształcie. Pozostałe miasta musiały zadowolić się ersatzem luźno nawiązującym do zabytkowych kamieniczek.
Część starego Frankfurtu wzbudza jednak zachwyt. Uroda kamienic z jednej strony, a miejska przestrzeń zamieniona w jeden wielki deptak z drugiej.
Oglądamy, kupujemy pamiątkowy kubek w Starbucksie, konsumujemy obowiązkowego bratwursta i wracamy na lotnisko.
Ostatni odcinek lotu. W piękne, słoneczne popołudnie lądujemy w Gdańsku.
– Szkoda, że to już koniec – wzdycha mój Anioł…
– Taaa… Szkoda… Zawsze szkoda kiedy kończymy, ale potem jedziemy gdzie indziej i znów jest fajnie.
– Bo wszędzie jest fajnie tam gdzie my jesteśmy.
Gdańsk, 18.02.2015; 22:55 LT