Miło było spędzić trzy noce w Puno. Od wyjazdu z Limy bowiem za każdym razem spaliśmy gdzie indziej. Permanentna wędrówka. Najbardziej docenialiśmy fakt, że wreszcie mogliśmy wyprać ciuchy. I tu chwała licznym pralniom gotowym świadczyć usługi ekspresowe (liczone w godzinach) za przystępną cenę. Trzeba było jednak opuścić gościnne wybrzeże Jeziora Titicaca, by wyruszyć do Cusco. Trasa wieść miała głównie poprzez wyżynę położoną pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi. Altiplano, bo tak się nazywał, przywitał nas tak naprawdę niedługo po opuszczeniu wąwozu Colca, gdy tylko po wspięciu się na prawie pięć tysięcy metrów n.p.m. droga powiodła na drugą stronę pasma górskiego, w dół ku rozległemu płaskowyżowi. Tamtędy dojechaliśmy do Puno i wśród podobnego krajobrazu rozpoczęliśmy podróz do dawnej stolicy państwa Inków.
Łagodne wzniesienia porośnięte były bunatnymi trawami, które upodobały sobie lamy, alpaki, guanaco i wigunie. Co jakiś czas mijaliśmy stada tych zwierząt pasące się na wolności. Pasterstwo to główne zajęcie tutejszych górali.
Wkrótce dotarlismy do miescowości Pucara i tam miał miejsce pierwszy postój.
Czasu nie było zbyt wiele. Najabrdziej żałowałem, że nie starczyło go na obejrzenie ruin piramidy znajdującej się nieopodal. Skupiliśmy się na zwiedzianiu muzeum, gdzie zgromadzono liczne eksponaty z pobliskich wykopalisk. To ważne miejsce dla antropologów ponieważ kultura Pucara pojawiła się po peruwiańskiej stronie Jeziora Titicaca blisko półtora tysiąca lat przed Inkami.
Kilka minut jakie pozostało nam do odjazdu autobusu spędziliśmy na centralnym placu miejscowosci, przy który oczywiście musiał stać kościół i oczywiście zbudowany w kolonialno-hiszpańskim stylu.
Na jakimś straganie Anioł kupił plecione bransoletki i jedną z nich noszę od tamtego dnia aż do dzisiaj.
Ruszylismy w dalszą drogę. Znów brynatne trawy i pagórki po horyzont. Od czasu do czasu monotonię zaburzały zabudowania pojedyńczych gospodarstw. Te uboższe miały dachy kryte strzechą. Tam gdzie panował dostatek, budynki wieńczyła blacha falista.
Nagle monotonia zaczęła ustępować na rzecz coraz bardziej dzikich krajobrazów po prawej stronie naszej trasy. To kolejne pasmo górskie, które zamykało od wschodu płaskowyż Altiplano.
Droga łagodnie wznosiła się ku przełęczy, na której zrobiliśmy następny postój. Abra La Raya to najwyżej położony punkt dzisiejszej trasy. 4 335 metrów nad poziomem morza.
Oczywiście jak każdy punkt widokowy na trasie, zaadoptowany na przystanki autobusów turystycznych tak i ten pełen był stoisk z pamiątkami oferowanycmi przez miejscową ludność. Oczywiście prym wiodły skóry oraz wyroby z wełny hodowanych wokół zwierząt. O oglądaniu dla przyjemności raczej nie było mowy, ponieważ każde skupienie wzroku choćby przez chwilę na jakimkolwiek przednmiocie natycmiast skutkowało propozycją jego sprzedaży.
– Niedrogo, señor, proszę – tu pada cena towaru. Nie chcę nic kupić ale kobieta nie odpuszcza. Jest to jednak zupełnie inny typ targowania się niż na arabskich bazarach. Tam jest wciskanie towaru na siłę, żywa gestykulacja, hałas i całe przedstawienie pod tytułem „głupi jestem, dokładam do interesu, ale ci to sprzedaję”. Kobieta z Altiplano jest przed wszystkim cicha, jakby głównym elementem transakcji miała być dyskrecja. Jest nieustępliwa, lecz aż do przesady uprzejma i trzymająca się metr-dwa z tyłu, licząc przede wszystkim na to, że potencjalny kupiec w końcu zatrzyma się i skusi. Nie chciałem kontynuowac tej dyskusji, więc na odczepnego rzuciłem zaprorowo niską cenę. Tak mi się przynajmniej wydawalo.
– Señor, to bardzo mało.
Opuszcza trochę cenę.
– Ale ja nie chcę tego kupić. Nie chcę.
– Señor, sprzedam za mniej – opuszcza jeszcze trochę. Patrzy przraźliwie smutnymi oczami. Gdybym rzeczywiście chciał kupić, nigdy bym tyle nie wytargował. Może kupić? Ale co my zrobimy ze skórą alpaki mając przed sobą jeszcze szmat drogi i wyładowane po brzegi plecaki.
– Nie chcę. Dziękuję.
– Señor, dobrze, niech będzie tyle, za ile chcesz.
– Nie chcę. Nie chcę tego kupić.
– Señor, proszę. Mówiłeś, że tyle, więc ok. Obiecałeś.
Znów te proszące, smutne oczy
– Nie mogę tego kupić!
Przyspieszam trochę kroku. Ona też, ale w końcu widzi, że nic z tego nie będzie. Zatrzymuje się i szuka wzrokiem innego klienta. Uff! Nie nadaję się na targowiska. Zwłaszcza takie.
Tymczasem na końcu ścieżki prowadzącej nieco w dół znajdujemy… toaletę. Czeka nas jeszcze parę godzin jazdy, więc warto skorzystać. Jedne drzwi do męskiej, drugie do damskiej. Jak na takie odludzie standard nawet dość przyzwoity ale akurat brakuje… wody. To zaden dyskomfort dla czekających w kolejce. Każdą przeszkodę da się obejść. Do umycia rąk służy woda w pojemniku przy umywalce. A co z samą muszlą? Tajemnicę rozwiązuje stojący przed wejściem mężczyzna. Zaopatrzony w wiaderko z wodą po wyjściu każdej osoby wchodzi do toalety, by spłukać to, co ona tam zostawiła. Następny człowiek wchodzi do czystego przybytku.
Dla Anioła to było jedno z najcięzszych przeżyć. Całkowite odarcie z prywatności.
Za to potem mamy jeszcze chwilę, by przyjrzeć się pasącym się nieopodal zwierzętom.
I oczywiście nie byliśmy jedynymi, którzy wpadli na taki pomysł.
Po sąsiedzku, rownolegle do szosy, biegnie też linia kolejowa. Dziś kolej wtym rejonie nie słuzy już miejscowej ludności. Wozi głównie turystów za cenę co najmniej porównywalną z biletem lotniczym, a na ogół ją przewyższającą.
W końcu pora wsiadać do autobusu. Ruszamy w stronę gór, lecz nie na ich urwiska. Będziemy raczej trzymac się doliny.
Wkrótce zaczyna towarzyszyć nam niewielki potok, który wziął początek w pobliskich źródłach. To Vilcanota – święta rzeka Inków. Nieco bardziej w dole zmieni nazwę na Urubamba, a jeszcze dalej na Ucayali. Ucayali zasili wody Amazonki, która kilka tysięcy kilometrów dalej ogromną deltą wyleje sie w otchłań oceanu. Ta przełęcz, na której się zatrzymaliśmy była fragmentem działu wód. Po jej zachodniej stronie wszystkie rzeki szybko spływają do Pacyfiku. Te po wschodniej stronie czeka ogromny dystans do pokonania, aby dotrzeć do Atlantyku.
Jedziemy dalej. Około sto kilometrów przed Cusco kolejny porzystanek. Tym razem to Raqchi – miejsce gdzie stoją ruiny świątyni Wirakoczy, jednego z najważniejszych inkaskich bóstw. Ta dwupiętrowa, długa na blisko sto metrów budowla była jedną z największych świątyń w całym królestwie.
Oczywiscie nie stała w szczerym polu, lecz stanowiła element zabudowań miejscowości otoczonej murem miejscowości.
Tu po raz pierwszy mieliśmy przedmak tego co miało czekać nas w Cusco, a mianowicie przykład niezwykle dokładnej kamiennej konstrukcji. Pomimo, że zbierany budulec różnił się wymiarami, bo trudno znaleźć dwa identyczne kamienie, to został on tak obrobiony, że w szczelinę między nimi trudno by było wcisnąć choćby nóż.
Raqchi to poza tym bardzo ciekawy przykład inkaskiej logistyki podróży. Wyobraźsobie czytelniku, że wybierasz się na wakacje tanimi liniami lotniczymi. Te jak wiadomo oferują niedrogie bilety, lecz mają bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące bagażu. Nie przejmujesz się tym jednak, ponieważ gdziekolwiek byś nie pojechał, czeka na Ciebie wszystko, czego podróznik może potrzebować. Oczywiście żywność, lecz także ubranie oraz inne przedmioty. Chyba nie muszę dodawać, że za darmo.
Tak zorganizowane były podróże Inków. Państwo było pokryte siecią magazynów, odległych od siebie nie rzadziej niż o sześć godzin drogi jeden od drugiego. Miejscowa ludność była zobowiązana uzupełniać zapasy i dbać o nie. W zamian każdy, kto wyruszał w jakąkolwiek podróż, mógł z dowolnego magazynu wziąć, co mu w danej chwili było potrzebne. Oczywiście taki system tworzony był nie z myślą o turystach, których wówczas pewnie jeszcze nie było lecz przede wszystkim o wojsku. Mając taki system zaopatrzenia, inkaska armia nie musiala dźwigać ze spobą całego wyposażenia, przez co była znacznie bardziej mobilna niż ich przeciwnicy.
Magazyny były zunifikowane. Typowa qolqa (bo tak się nazywały) miała kaształt rotundy o około dziesięciometrowej średnicy, krytej strzechą.
Strzechy oczywiście nie zachowały się do dzisiaj. Zostały tylko mury. W Raqchi zrekonstruowano kilka dachów, aby dać wyobrażenie jak wyglądała całość. Dzięki temu moglismy też doświadczyć atmosfery panującego tam półmroku.
Oglądamy i spoglądamy na zegarek, by nie spóźnić się do autobusu. Wkrótce ruszamy dalej. Czterdzieści kilometrów przed Cusco, kolejny, ostatni już tego dnia przystanek. To niewielka miejscowość Andahuayillas. Nasz autobus z trudem mieści się w wąskich uliczkach między budynkami z balkonikami tak drobnymi, że przypominającymi domki dla lalek.
Wysiadamy w końcu i dalej do kościoła wędrujemy pieszo. Do kościoła, bowiem celem naszej wizyty tutaj jest szesnastowieczny, wybudowany przez jezuitów kościół p.w. Swiętego Piotra.
Przyjechaliśmy tu aby obejrzeć przede wszystkim kolekcję religijnych obrazów malowanych przez Indian z tej okolicy. Ameryka Południowa, a Meksyk, Peru i Boliwia w szczególności są przykaładami przenikania się rozmaitych religii. Oczywiście najwięcej wiemy o narzuconym przez kolonizatorów chrześcijaństwie. Dla gubernatorów nowych ziem ważne było, aby miejscowa ludność przyjęła nową religię możliwie bez większego sprzeciwu. Trudno mówić o empatii, kiedy niszczy się dotychczasowe świątynie i korzystając z tego samego budulca stawiac nowe. Na podobnej zasadzie powstał m.in. kościół San Pedro w Andahuayillas. Tu chodziło o dwie rzeczy. Po pierwsze aby uniknąć systuacji, że miejscowa ludność potajemnie chadza do dawnych i dla nich jedynie prawdziwych świątyni. Po drugie, aby nie zmieniać ich przyzwyczajeń. Jeśli nowa świątynia powstała na starym miejscu, to ludzie z przyzwyczajenia będą chodzić modlić się właśnie tam. Trudno powiedzieć, co naprawdę mają w sercu, ale ważne, że panuje porządek.
O to, co naprawdę mają w sercu należało zatroszczyć się zaraz potem. Wykorzystywano podobieństwa bóstw do świętych chrześcijańskich. Nie trzeba było długo myśleć, by zorientować się, że opiekunka ziemi, inkaska Pachamama to prawie to samo co chrześcijańska Madonna. Nawet wizerunki bywały podobne. Chrześcijańscy duchowni przymykali oko na pewne „wypaczenia” doktryn uważając zapewne, że należy dać Indianom czas. Ci zaś przemycali w budowanych świątyniach i ich dekoracjach rozmaite elementy swoich dawnych wierzeń. Na mnie największe wrażenia zrobiły liczne lusterka na ołtarzach i wokół wizerunków świętych. Byłem przekonany, że to zwykle ozdoby, ale okazało się, że do w penym sensie „łapacze” Słońca. Z oczywistych względów podbita ludność nie mogła kłaniać się Słońcu i zanosić modłów do Boga Słońca. Musiała klękać przed ołtarzami chrześcijańskimi. Liczne lusterka sprawiały jednak, że przynajmniej w niektórych w nich słońce się odbijało i dzięki temu klecząc przed krzyżem, można było przy okazji pomodlić się do Boga Słońca. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, jak zadecydował swego czasu nasz król Władysław Jagiełło. Rownież jeśli chodzi o obrazy indianie mieli dość sporą swobodę w przedstawianiu faktów ze Starego i Nowego Testamentu. Może dlatego, że nie znając świętych pism zbyt dobrze, musieli bardziej ufać swojej wyobraźni, niż rzetelnej wiedzy. Tak powstała „szkoła Cusco” w malarstwie nie skażona wpływami europejskimi, bowiem Indianie nie znając obrazów ze starego świata malowali jedynie to, co znali z opowieści zakonników przelewając na deski i płótna swoje wyobrażenia tych opowieści.
Słońce powoli obniżało swój codzienny bieg dotykając niemalże pobliskich szczytów. Jeszcze chwila oglądania, przystanek pod krzyżami i znów wsiadamy do autobusu.
Niedługo potem mijamy mur. Tu pierwotnie była granica metropolii, a ściślej pierwsze kontrole zmierzających do stolicy imperium przybyszów.
Coraz więcej zabudowań, coraz większa siatka ulic. Gdzieś dalej jest starówka, ale autobus kończy bieg w dzielnicy wybudowanej współcześnie. Wysiadamy i bierzemy taksówkę do hotelu. Wieczór spędzamy już na Plaza de Armas, na którym z cokołu spogląda na poddanych władca Inka Pachacutec, ale to już temat na następny odcinek.
Szczecin, 25.05.2014; 13:10 LT