Lato, jesień zima wiosna,
Do Boliwii droga prosta…
No i proszę. Tyle razy słuchałem tej piosenki Stachury, tyle razy nuciłem jej słowa, w których Boliwia była dla mnie jakimś abstrakcyjnym bytem, a tu nadszedł poranek, w który wyruszamy właśnie tam! Piękna, słoneczna pogoda, nawet chłód nie dokuczał tak jak poprzedniego dnia. Bilety w autobusowe garści, niewielkie plecaki, bo większość rzeczy zostawiliśmy w hotelu i lądujemy na dworcu autobusowym.
– Arequipa!, Arequipa!, Arequipa! – wykrzykuje na cały głos naganiacz.
W Peru niemal na wszystkich dworcach autobusowych oraz przystankach komunikacji mieskiej słychać owo nawoływanie, żeby nikt nie przeoczył właściwej destynacji, albo nie daj Boże, nie wsiadł do konkurencji. Ów pan na dworcu w Puno miał jednak wyjątkowo skrzeczący głos. Kojarzył mi się z krukiem. Na dodatek skracał tę dość długą nazwę co przy bardzo szybkim powtarzaniu potęgowało efekt „krakania”. Jeszcze dziś, po kilku miesiącach od powrotu z Peru słyszę go dokładnie we wspomnieniach. Dziwne rzeczy zostają czasem człowiekowi w głowie z podróży.
Droga do Boliwii, wbrew słowom piosenki wcale prosta nie była. Wiła się serpentynami po zboczach gór opadających ku skrzącej się w słońcu błekitnej tafli jeziora Titikaka. Na szczęście były to dość łagodne góry, bo nie tęskno mi było do przepaści jakie towarzyszyły nam w drodze z Nazca do Arequipy.
Kiedy zbliżaliśmy się do granicy, kierowca poinformował nas o procedurach. Wszyscy mają wysiąść, przejść z paszportami przez punkty kontrolne służb peruwiańskich oraz boliwijskich, a potem ponownie wsiąść do autobusu, który w tym czasie przekroczy granicę pusty.
Zatrzymujemy się. Kontrola wyjazdowa to formalność. Teraz przxechodzimy przez pas „ziemi niczyjej” do posterunków boliwijskich. Po drodze strzelamy fotkę stylizowanemu napisowi „Peru”, nawiązującemu do rysunków z płaskowyżu Nazca, który stał się turystycznym logo tego kraju.
Na tej ziemi niczyjej zaopatrujemy się też w jakieś orzeszki oferowane przez Indiankę.
Maszerujemy w kierunku tablic „Bienvenido a Bolivia”.
Tam trzeba będzie skręcić nieco w bok i ustawić się w kolejce do odprawy. Kolejka dość długa, ale wewnątrz ustawionych jest kilka biurek, przy których pogranicznicy dość sprawnie sprawdzają paszporty i wbijają stosowne pieczątki.
Copacabana, cel naszej wycieczki, leży zaledwie osiem kilometrów od granicy. Nasza wizyta w Boliwii będzie więc miała charakter dość symboliczny. Nie zanurzymy się zbyt głęboko w ten kraj.
Co pierwsze rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy to wyraźne ożywienie gospodarcze. Boliwia jest o jakieś trzydzieści procent tańsza niż Peru i chyba miejscowi skrzętnie to wykorzystują. Handel przygraniczny to nie tylko nasza specjalność. W samej Copacabanie jest mnóstwo sklepów i straganów. Buduje się także dużo nowych domów. Są to całe kamienice od początku projektowane jako hotele. Copacabana ma bowiem ambicje być ważną miejscowowścią turystyczną (plaże, góry, ruiny budowli Inków) oraz pielgrzymkową (cudowna figura Matki Boskiej w miejscowym kościele). Nowe budynki z czerwonej cegły wyrastają jak grzyby po deszczu.
W wąskich ulicach pomiędzy nimi zauważaliśmy co jakiś czas pięknie przystrojone samochody. Początkowo myśleliśmy, że to jakiś ślub, lecz za dużo ich było jak na tak niewielką miejscowość. Poświęcę temu następną notkę by nie wydłużać za bardzo tej obecnej.
Tymczasem trafiliśmy na owoce. Kupiliśmy trochę mandarynek, które wyglądały wyjątkowo nieapetycznie, kojarząc się ze znanymi nam z czasów komuny kubańskimi pomarańczami stanowiącymi substystut tych prawdziwych. Wiórowate, kwaśne, prawie pozbawione soku.
Ku naszemu zaskoczeniu te okazały się i soczyste, i słodkie, i kwaskowe, i bardzo dobrze się obierały. Szukaliśmy potem w Peru specjalnie takich właśnie, ale już nie natrafiliśmy na nie.
W niewielkiej hali targowej owoców było zatrzęsienie. Dziś nie robią już takiego wrażenia jak jeszcze dwadzieścia lat temu, gdy egzotyki nam bardzo brakowało. Obecnie to samo możemy oglądać w naszych supermarketach. A jednak jest coś podniecającego na samą myśl, że to owoce zebrane gdzieś niedaleko stąd, przywiezione na stragan świeże, a nie w ładowniach chłodniowców. Musieliśmy bardzo się powstrzymywać, by nie rzucić się na nie bez opamiętania. Wszystkiego bowiem chciałoby się spróbować naraz.
Przed halą na matach rozłożono między innymi ziemniaki. Peru to ich ojczyzna. Boliwia więc w pewnym sensie też. Dlatego mają ich tutaj niezliczoną ilość gatunków. Te kolorowe na zdjęciu to także ziemniaki.
Oglądając te wszystkie cuda i zajadając kupione dopiero co pomarańcze spacerowaliśmy wąską uliczką biegnącą od brzegu jeziora pod górę w kierunku rynku. O dziwo, chyba po raz pierwszy główny plac nie nazywał się Plaza de Armas. No tak, przecież to Boliwia, a nie Peru!
Wkrótce naszym oczom ukazała się bazylika, w ktorej znajduje się cudowna figura Matki Boskiej Gromnicznej.
Wyrzeźbiona została przez indiańskiego zakonnika, Tito Yupanqui w 1583 roku. Sanktuarium w Copacabanie jest więc jednym z najstarszych, chrześcijańskich sanktuariów w Ameryce. Kiedy w Rio de Janeiro do jednego z kościołów sprowadzono kopię figury Virgen de Copacabana, od niej nazwę wzięła leżąca po sąsiedzku plaża, która dziś jest bodaj nasłynniejszą plażą świata. Sam twórca rzeźby doczekał się pomnika przed bazyliką i być może zostanie ogłoszony świętym, bowiem władze kościelne prowadzą właśnie odpowiednie postępowanie.
W samej bazylice nie wolno było robić zdjęć. Dozwolone było to w położonej po drugiej stronie wąskiej uliczki, po sąsiedzku, nowej, niewielkiej świątyni, w której wierni zapalali świece z intencjami oraz przyczepiali tabliczki – świadectwa pomocy za wstawiennictwem Najświętszej Marii.
My postawiliśmy świecę Aniołowi Stróżowi, by nas strzegł podczas dalszej części tej podróży. Nie wiem jak to jest, bo na religii uczono mnie, że każdy ma swojego własnego Anioła Stróża, ale może ta figura, to to takie symboliczne wyobrażenie każdego z nich?
W rynku, na jednej ze ścian znaleźliśmy mapę okolicy, która potwierdzała mnogość rozmaitych atrakcji, za sprawą których Copacabana rozwija się dynamicznie.
Tylko w tej okolicy możnaby spędzić kilka dni, a przecież my wciąż mieliśmy tyle do zobaczenia. Własnie z tego względu zrezygnowaliśmy z rejsu stateczkiem na Isla del Sol, gdzie znajdują się ruiny inkaskich świątyń. Zajęłoby to nam zbyt dużo czasu. Zamiast tego, postanowiliśmy pójść kawałek za miasto i zobaczyć pozostałości dawnego obserwatorium astronomicznego, znajdującego się na górze. Pachataka – tak nazywał się cel naszej wycieczki, znany także pod nazwą nadaną mu przez hiszpanskich kolonizatorów: Horca del Inca.
Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę postanowiliśmy wzmocnić się nieco, ponieważ zbliżała się już pora obiadu. Odkąd przybyliśmy nad Jezioto Titikaka, pstrągi stały się naszym głównym menu jeśli chodzi o podstawowe posiłki. Tak też było i tym razem. Do pstrąga podawano warzywa, frytki oraz ryż, więc był to bardzo syty obiad. A do picia oczywiście napar z liści koki przynoszący ulgę przy objawach choroby wysokościowej.
Pustą, brukowaną ulicą wiodącą pod górę wysdostaliśmy się z miasteczka.
Nie trzeba było wspiąć się wysoko by docenić walory tej trasy. Ogromna tafla jeziora, góry zamykające widnokrąg gdzieś po drugiej stronie tego akwenu i prawie bezchmurne niebo…
Im wyżej, tym było piękniej. Zatrzymywaliśmy się często, bowiem wysokość dawała znać o sobie i każdy większy wysiłek powodował zadyszkę. Ale za to cóż za widoki! Copacabana w dole niemal pod naszymi stopami, dziesiątki łódek zakotwiczonych w zatoce koło miasteczka, srebrzyście mieniące się w słońcu jezioro i te pasma chmur rozchodzące się promieniście, chociaż tak naprawdę to tylko złudzenie wywołane zjawiskiem perspektywy.
W końcu doszliśmy do celu. Hiszpanie błędnie wzięli je za dzieło Inków, chociaż Inkowie z pewnością z niego korzystali. Tak naprawdę jednak Pachataka liczy sobie trzy i pół tysiącla lat i jest wytworem kultury o wiele starszej niż Inkowie. Obserwatorium składało się naturalnych pionowych skał, na których ułożono poziomo inne bloki skalne. Pozwalały one określić równonoc, bowiem własnie wtedy słońce oświetlało je w szczególny sposób.
Kiedy na te ziemie wtargnęli hiszpańscy najeźdźcy, oczywiście najpierw plądrowali je. Spodziewali się między innymi, że w obserwatorium na górze może być ukryte złoto, więc zniszczyli je w amoku bezowocnych poszukiwań. Zachował się tylko jeden poziomy blok z siedmiu jakie istniały przedtem.
Kiedy nasycilismy oczy widokami i odpoczęliśmy trochę ruszyliśmy w drogę powrotną.
Teraz przed oczami mieliśmy wciąż położoną w dole Copacabanę oraz kalwarię – drogę krzyżową wybudowaną na górze po drugiej stronie miasta. Tak przenika się tutaj kultura indiańska z napływową.
Wróciwszy z powrotem do miasta, dokupiliśmy jeszcze zielonych mandarynek, które tak nam zasmakowały. I dobrze, że dokupiliśmy, ponieważ jak wspomniałem na początku, w dalszej podróży już na nie nie trafiliśmy.
Ja chciałem jeszcze koniecznie zanurzyć przynajmniej dłonie w wodach jeziora, więc ostatnim punktem programu była plaża. Wizyta raczej symboliczna, bo o osiemnastej opdjeżdżał autobus do Puno, na który mieliśmy wykupione bilety. Kupilismy je w biurze turystycznym w Copacabanie, ponieważ tutaj były tańsze niż w Peru.
Słońce było już bardzo nisko nad widnokręgiem, kiedy wyszliśmy nad samo jezioro. Popatrzyliśmy chwilę, próbowaliśmy ochłonąć na moment od natłoku wrażeń i na zimno uświadomić sobie, że dotarliśmy tu, do egzotycznej Boliwii, nad ogromne jezioro w Andach położone na wysokości blisko czterech tysięcy metrów n.p.m., o którym kiedyś uczyliśmy się na lekcjach geografii, nawet nie przypuszczając w szkolnej ławce, że kiedyś tu bedziemy.
Poszliśmy na przystanek autobusowy. Granica odległa była zaledwie o osiem kilometrów, lecz w tropikach zmrok zapada szybko. Kiedy znów przechodziliśmy koło napisu „Peru”, po słońcu została już tylko wąska łuna nad widnokręgiem.
Sopot, 04.01.2013; 18:25 LT