PERU (13) – DROGA DO PUNO

Miejsce w autobusie turystycznym zarezerwowaliśmy kilka dni wcześniej, jeszcze w Arequipie. Kosztowało 45 dolarów, ale w tej cenie miały być przystanki i zwiedzanie rozmaitych miejsc po drodze. Po zakończeniu całej naszej podróży po Peru muszę przyznać, że owe przystanki na podziwianie widoków okazały się zwykłą ściemą, przynajmniej w wykonaniu przewoźnika „4M-Express”, któremu zaufaliśmy.

Z trzech przystanków zrobiły się dwa, z czego jeden trwał co prawda kwadrans, ale w tym czasie należało również zjeść posiłek w barze (wliczony w cenę biletu). Drugi przystanek trwał siedem minut, a przynajmniej taką długość ogłosił po wyłączeniu silników kierowca. Nazwanie takiej podróży mianem turystycznej jest zwykłym nadużyciem i wyciąganiem pieniędzy. Równie dobrze mogliśmy za nieporównanie mniejsze pieniądze wybrać się jakimś normalnym autobusem.

Na początku jednak podobał nam się komfort podróży.

Po wyruszeniu z Chivay droga niezliczonymi zygzakami pięła się w górę. Znów zacząłem się kurczowo łapać oparcia fotela, kiedy za oknem otwierały się coraz bardziej zapierające dech przepaście. Nie wiem co by pomogło trzymanie się fotela gdybyśmy na którymś z kolejnych wiraży nie wyrobili… Na szczęście (może sprawiał to podjazd) ten autobus nie gnał tak szaleńczo jak ów z Nazci do Arequipy. Wkrótce osiągnęliśmy najwyższą wysokość w tej podróży i podczas całej wędrówki po Peru: 4950 metrów n.p.m. Do dziś nie mogę podarować, kierowcy, że z jakiegoś powodu nie zatrzymał się tam, chociaż było to zapisane w programie.

Obawiałem się, że wyjechawszy serpentynami tak wysoko, równie karkołomna droga poprowadzi nas z drugiej strony owej kulminacji. A tu miłe zaskoczenie. Owszem, nie sposób było nie jechać w dół, ale już nie tak straszliwie. Zjazdy były mniej strome, a wkrótce zaczęliśmy jechać po czymś, co w porównaniu z dotychczasowymi górami wydawało się gładkie jak stół. Nie ulegało wątpliwości: opuściliśmy stromizmy Kordyliery Zachodniej i wjechaliśmy na rozległy płaskowyż oddzielający to pasmo górskie od położonej po drugiej stronie kraju Kordyliery Wschodniej. Płaskowyż rozciągał się na wysokości mniej więcej czterech tysięcy metrów. Prawie jak Tybet. Na jednej z takich równin, w Pampa Cañahuas, miał miejsce pierwszy postój. Płaszczyznę dopiero hen daleko ograniczały na widnokręgu szczyty wulkanów.

Tak jak wspomniałem, podziwianie widoków było iście ekspresowe, ponieważ musieliśmy jeszcze zdążyć wypić herbatę i przekąsić kanapkę. Nie wiem czy nazwa herbata jest tu adekwatna, ponieważ podano nam mieszankę jakichś trzech rodzajów liści. Jednymi z nich była oczywiście coca. Pozostałych dwóch składników nie pamiętam. Było to jednak rewelacyjne w smaku.

Co można robić tak wysoko? Z czego żyć, gdy tradycyjne uprawy już się tu nie udają? Z pasterstwa. Co jakiś czas mijaliśmy pasące się wśród zielonych traw wielkie stada alpak, lam i wigunii.

Nie wszędzie było tak zielono. Czasem zwierzęta musiały zadowolić się rzadko rozrzuconymi wśród piachu kępkami roślin.

Słońce opuściło się już całkiem nisko nad widnokrąg kiedy dotarliśmy do Lagunillas, gdzie przy odrobinie szczęścia można było ponoć zobaczyć flamingi. Tam zatrzymaliśmy się po raz drugi. Tablica informowała, że znajdowaliśmy się na wysokości 4413 m.n.p.m.

Flamingów nie było, ale co tam flamingi! Naoglądaliśmy się ich dość na Cyprze. Tymczasem mogliśmy zaś podziwiać położone wśród wzgórz rozległe jezioro. Przedsmak tego, co spodziewaliśmy się ujrzeć w Puno. Zachodzące słońce potęgowało jeszcze brunatność traw kontrastującą z granatową tonią jeziora. Liczne zmarszczki na powierzchni wody wywołał silny i wyjątkowo zimny wiatr. Kierowca dał nam co prawda tylko siedem minut na oglądanie, ale przyznać trzeba, że w takich warunkach bez kurtki wytrzymalibyśmy niewiele dłużej.

W autobusie narzuciliśmy na siebie ciepłe ciuchy i zapadliśmy w letarg, ponieważ szybko zapadające na tych szerokościach geograficznych ciemności skryły uroki mijanych krajobrazów. Przez jakiś czas uwagę przykuwał kryjący się za górami Księżyc, a potem została już tylko sama ciemność.

Aż do Juliaci, jedynego większego miasta w okolicy Puno.

W tradycyjnych korkach przebrnęliśmy przez miasto, a potem został już tylko ostatni, prosty odcinek do celu naszej podróży. Na przedmieściach przewodnik poinformował nas, że za chwilę zobaczymy jezioro Titikaka. I rzeczywiście, za szeregiem oświetlonych budynków nagle gdzieś w dole ukazała się nam ciemna toń jeziora. Dotarliśmy tu! Do niezwykłego, najwyżej położonego na świecie, żeglownego jeziora. Ale o tym już następnym razem.

Gdańsk, 09.10.2013; 01:30 LT

Komentarze