Ciemność. Niemal środek nocy, ale na zewnątrz słychać już krzątaninę ludzi. To ci, którzy tak jak my szykowali się do wyjścia z kanionu. Chodzi o to, żeby wyruszyć jak najwczesniej i dojść na górę zanim słońce zacznie mocno prażyć. Plecaki mielismy prawie spakowane więc tylko dorzucamy kosmetyki po porannej toalecie oraz ciuchy, w których spaliśmy i już jesteśmy gotowi. Przypałętał się znów kotek, który poprzedniego wieczoru uparł się spać z nami, ale wytłumaczyliśmy mu, że musi zostać.
– Plecak zostawisz w gospodarstwie kawałek wyżej. Pokaże ci gdzie – informuje mnie nasz przewodnik. Zdecydowalismy się bowiem skorzystać z usług tragarzy i wrzucić zbędny bagaż na muła.
Wyruszamy. Dochodzimy do wspomnianej zagrody.
– Zostaw tutaj – przewodnik wskazuje ławeczkę obok chałupy.
Rozglądam się z cięzkim sercem i waham się. Zauważa to przewodnik.
– Nie bój się. Nie zginie. Muły wyruszą dopiero za jakąś godzinę albo półtorej. I tak nas wyprzedzą po drodze, bo są szybsze.
Ściągam plecak. Zostaje na ławce. W ciemności, bez żadnego pokwitowania, bez ujrzenia nawet twarzy tragarza. W chwili obecnej sytuacja jest więc taka, że dwa nasze plecaki są (też zostawione bez pokwitowania) gdzies na górze pod opieką (oby) kierowcy, ktory nas tu przywiózł, a ten trzeci w kanionie. Cały nasz dobytek pozostawiony bazując jedynie na zaufaniu do miejscowych ludzi. Jeżeli zginie, zostaniemy tylko z malutkim podręcznym plecaczkiem Anioła, w którym teraz jest woda na drogę oraz z aparatem fortograficznym, którego za żadne skarby bym nie zostawił.
Szybko jednak doceniam ten krok, bowiem pod górę bez bagażu wchodzi się rewelacjnie.
Jeszcze zanim się rozwidniło minęliśmy jakiś kopczyk z kamieni oraz krzyż. Wygląda na to, że nie wszystkim udało się stąd wrócić.
Niebo na wschodzie jaśnieje. My jesetśmy w kanionie, w cieniu skał ale grzbiety gór w oddali już muskają słoneczne promienie.
Wspinamy się dość szybko, ale pozioma linia drogi wiodącej z Malaty, wsi na przeciwległym stoku kanionu, którą odwiedzilismy poprzedniego dnia, wciąż jeszcze jest powyżej nas.
Nie chciałbym jechac autobusem tamtą szutrową drogą nad ogromnymi przepaściami bez żadnych zabezpieczeń.
W miarę jak wspinamy się coraz wyżej, nasze postoje stają się częstsze. Z jednej strony zaczyna dawać znać o sobie zmęczenie, a z drugiej niedobór tlenu. Jedno i drugie będzie doskwierać coraz bardziej, im wyżej zdołamy dojść.
Zmęczenie oraz warunki panujące dookoła nie mogą jednak być żadnym usprawiedliwieniem dla wyglądu. Rasowa kobieta zadba o to wszędzie. Kiedy ja sapiąc ciężko popijam wodę, Anioł wyciąga lusterko, kredkę i pomadkę, by poprawic makijaż.
Słońce, wznosząc się wyżej, oświetla kolejne i kolejne partie gór. Jego światło zaczyna muskać górne partie kanionu. Oby jak najpóźniej dotarło do nas.
Coraz trudniej się oddycha. Zaczyna mnie lekko mdlić. To może być kolejny objaw choroby wysokościowej. Mówię Aniołowi, że szkoda, iż nie wzięliśmy jakichś wafelków na drogę.
– Może Marsa? – odzywa się na to ktoś z tyłu.
No nie! Już nawet w kanionie nie da się spokojnie po polsku pogadać! Swoją drogą to prawie nie było dnia byśmy podczas posróży po Peru nie słyszeli naszego języka.
– Dziękuję. Damy radę.
Łykam tabletkę na soroche. Mamy jeszcze kilka ciasteczek i cukierków z cocą oraz napój na bazie lisci tej rośliny.
Na dole słychać jakieś poruszenie i hałas. Ogladamy się. To kolumna mułów mija kolejnych piechurów. Rzeczywiście poruszają się bardzo szybko.
Słońce tymczasem już sięga grani wzdłuż której się wspinamy.
Jeszcze chwila i jest. Następny łyk napoju pijemy już w jego promieniach.
Nasz przewodnik uprzedzał nas wcześniej, że na ścieżce, zwłaszcza gdy nadchodzą muły, należy zawsze trzymać się wewnętrznej strony, tej przy stoku. W przeciwnym wypadku muł może po prostu strącić nieostrożnego delikwenta w przepaść. Przepuszczamy więc kolejną grupę tragarzy i turystów jadących wierzchem. Holenderska uczestniczka z naszej grupy , która szła nieco z tyłu przepuściła je także.
Nagle widzimy, że zza zakrętu wyłania się jeszcze jakis turysta na mule. Chłopak chce dogonić grupę i gwałtownie przyspiesza. Holenderka, która po przejściu kolumny zrobiła już kilka kroków nie zdąży wrócić na wewnętrzną stronę. Muł w biegu trąca ją bagażem, którym jest objuczony. Kobieta upada by jak najszybciej chwycić się kamieni i nie polecieć w dół. Sprawca pognał dalej nawet nie pytając czy potrzebna jest pomoc. Zbiegamy do niej. Jest zszokowana. My nie mniej od niej. Jak można być tak bezmyślnym jak tamten chłopak? Pomagamy jej prowizorycznie opatrzyć, czym mamy, podrapane i krwawiące od upadku dłonie i kolana.
Tymczasem słońce dociera już do dna kanionu. Jestęśmy wysoko, lecz wciąz jeszcze sporo brakuje.
Droga znów chowa się w cień. Nagle u góry ukazuje się nam słup podtrzymujmący jakieś przewody. To znak, że cywilizacja i upragnione wyjście z kanionu jest już niedaleko. Wciąz jednak pozostaje trochę wysokości do pokonania.
Im wyżej, tym trudniej. Coraz mniej tlenu. Robimy kilkanaście kroków i stajemy oddychając cięzko. Potem kolejne kilkanaście, może kilkadziesiąt i kolejny przystanek. To jest raptem jakieś trzy tysiące metrów, może niewele ponad trzy tysiące (cel naszej wędrówki, Cabanaconde lezy na wysokości 3287 m.n.p.m.). Co mają powiedzieć ci, którzy wspinają się na ośmiotysięczniki? Dopiero teraz jesteśmy w stanie naprawdę zrozumieć niedawną tragedię pod Borad Peak, kiedy to jeden z himalaistów przez kilka godzin zdołał pokonać zaledwie kilkaset metrów nienajtrudniejszej dla tak doświadczonych wspinaczy jak on, drogi.
Rzeka Colca w dole jest już tylko wąziutką tasiemką. Kawał drogi mamy za sobą. Nie chciałbym zaczynać od początku. Wciąz jednak trzeba piąć się pod górę. Otuchy dodaje jednak fakt, że po przeciwnej sronie widzimy już nie zbocza kanionu, lecz szczyty pobliskich gór. To już musi być naprawdę niedaleko.
I kolejny krzyż przy szlaku… Czyżby jeszcze jedna osoba, której się nie udało?
I jeszcze jeden zakręt, i jeszcze jeden i nagle… słychać oklaski! Tak to ostatnia prosta! Ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Ci, którzy już weszli, stoją na górze i oklaskują podchodzących. Wkrótce my oklaskujemy tych idacych po nas. Ale najpierw siadamy na murku w tym specjalnie przygotowanym dla turystów początku (albo końcu) szlaki.
Miło znów spojrzeć na krajobraz który rozciąga się hen daleko, anie ogranicza się do dwóch stromych, przeciwległych, wysokich zboczy.
No i wreszcie można się uśmiechnąć, bo udało się dokonać fajnego przejścia i choć do Cabanaconde nam jeszcze trochę brakuje, to jednak będziemy iść po płaskim, co wydaje się niewyobrażalnym komfortem.
Po chwili odpoczynku ruszamy w drogę. W Cabanaconde czeka na nas śniadanie, więc to dodatkowy bodziec. Owoce opuncji tylko zaostrzają nasz apetyt.
Po kilkudziesięciu minutach marszu wchodzimy do miasteczka.
Dzieci jak zwykle obserwują na z zaciekawieniem. Umorusane jak nieboskie stworzenia, ale radosne są wdzięcznym tematem do zdjęć.
Po chwili wchodzimy do niewielkiego domku, gdzie mamy otrzymać śniadanie.
Znów słyszymy polski język. To ludzie przy innym stoliku rozmawiają. Jemy, a kiedy nasyciliśmy żołądki z pewną dozą niepokoju pytamy o plecak, który miał być przywieziony przez muła.
– Nie dostaliście jeszcze? Dziwi się przewodnik. Poczekajcie chwilę.
Za chwilę plecak się pojawia. Płacimy umówione sześćdziesiąt soli za tę usługę. Teraz jeszcze dobrze by było odzyskać te dwa, które przed wejściem do kanionu zostawiliśmy pod opieką kierowcy busa.
– Poczekajcie. Dowiemy się jak przyjedzie.
Oczekiwaniu na bus weszlismy do pobliskiego sklepiku. Kupiliśmy miejscowy ser oraz trochę owoców.
– Przyszliście po plecaki? – pyta nasz przewodnik wchodząc do sklepiku.
Nie rozumiemy o co mu chodzi. Patrzymy pytająco.
– Kierowca zostawił je przedwczoraj w tym sklepie.
Przewodnik rozmawia chwilę ze sklepikarzem i po chwili ten wynosi z zaplecza nasze plecaki. Co za zbieg okolicznosci!
Uff! Są więc wszystkie nasze bagaże. Ludzie, którym zaufalismy okazali się porządni. Z plecakami maszerujemy do busa.
Tyle się już wydarzyło, a to dopiero wczesny ranek. Cały dzień jeszcze przed nami.
Sopot, 11.08.2013; 15:45 LT