Muzeum Średniowiecza – jeszcze ono nam pozostało. To ulubiona epoka w sztuce Pauliny, a i mnie urzeka swoją tajemniczością, większą niż starożytność. Niejednokrotnie intrygowało mnie, jak niewiele wiemy o drugim pięćsetleciu naszej ery. Może znają ten okres historycy, ale t.zw. przeciętny człowiek…? W szkole uczyliśmy się o Egipcie, Grecji, Rzymie, aż potem nagle dziura. Parę lekcji zaledwie, potem troche więcej o początkach drugiego tysiąclecia i nagle rozkwita Odrodzenie. By nastepnie przez kolejne miesiące i lata dziesieciolecie po dziesięcioleciu, rok po roku, dokładnie poznawać meandry ostanich pięciu albo sześciu wieków. Jeśli to nie do końca prawda, to przynajmniej moje subiektywne wrażenie – tak zapamiętałem moje lekcje historii. A mnie najbardziej intryguje ów mroczny okres po upadku Cesarstwa Rzymskiego, wędrówki ludów, narodziny nowożytnych państw, czasy gdy na nasze ziemie porastały puszcze a dziadkowie Mieszka I jeszcze się nie narodzili. Chciałbym dowiedziec się czegoś więcej o pierwszych klasztorach, zamknietych przed światem zewnętrznym, ich bibliotekach i mozolnym kopiowaniu książek, tak sugestywnie przekazanym w „Imieniu Rózy”. Dreszczyk emocji wzbudzały zawsze we mnie średniowieczne obrazy, w których kompletnie zagubiła się perspektywa i naturalizm postaci. Ten jedyny w swoim rodzaju sposób odzwierciedlania rzeczywistości wzbudzał mój niepokój, kiedy oczyma wyobraźni przenosiłem się w tamtą rzeczywistość…
Nie mogliśmy więc nie zajrzeć do Musée de Cluny …
I już na wstępie witraże. Niektóre z nich mają już po jakieś osiemset lat. Oczywiście jako sztuka powiązana przede wszystkim z kosciołami, podejmuje na ogół tematy religijne. Ot chociażby Wskrzeszenie Umarłych.
Ręcznie tworzone księgi były niepowtarzalnymi arcydziełami. Paryskie muzeum szczyci się m.in. posiadaniem t.zw. „Godzinek”, czyli zbioru modlitw o tej samej nazwie
Największą sławą cieszy się jednak zbiór gobelinów p.t. „Dama z jednorożcem”, bedący ilustracją znanej legendy.To już jednak zupełnie inny świat, bo tez i same gobeliny powstały już u schyłku średniowiecza, gdy trendy nowej epoki już pukały do drzwi.
W miejscowej kaplicy podziwiać można ciekawe, z licznymi rozgałęzieniami rysunki łuków gotyckich sklepień.
Ja jednak pamiętałem, że te najbardziej skomplikowane, będące jakby uwieńczeniem, apogeum architektury gotyckiej, obejrzec można w Polsce, w katedrze w Pelplinie.
Muzeum, nawet najciekawsze, ma jakąś wyjątkową zdolność wysysania sił z człowieka. Po dwóch godzinach miewa się dość, a nogi bolą od powolnego przechadzania się i licznych przystanków. Z utęsknieniem więc po opuszczeniu tego przybytku rozglądaliśmy się za jakimś miejscem, gdzie można byłoby usiąść, przekąsić coś i napić się kawy. O tej porze w kafejkach przesiadywały tłumy. Wszyscy oczywiście zwróceni twarzami do chodników, obserwujacy leniwie spektakl ulicy.
Po krótkim przystanku na kawę pojechaliśmy jeszcze w okolice centrum Pompidou – nowoczesnego kompleksu wybudowanego na miejscu wyburzonych Les Halles. Ów projekt, to znaczy wyburzenie zabytkowych hal i postawienie w jego miejscu bardzo odwaznej konstrukcji do dziś ma równie wielu przeciwników co zwolenników. Chcieliśmy zobaczyć, wyrobić sobie własne zdanie, ale w końcówce pogubilismy się gdzieś w labiryncie uliczek, a narastające zmęczenie sprawiło, iż w końcu uznaliśmy, że nasza wycieczka nie ma polegać na odhaczaniu kolejnych obiektów na liście i biegania po mieście z kartka jak z obiegówką. Zwolnilismy tempo, i spacerkiem między ludźmi odpoczywającymi wśród niezwykłych rzeźb doszliśmy do stacji metra, by wrócić na sjestę do hotelu.
Późne popołudnie i wieczór poświęcilismy na spacer po Dzielnicy Łacińskiej między innymi w poszukiwaniu absyntu. Była to już ostatnia rzecz, której chcielismy skosztowac w Paryżu. Poprzedniego dnia, przechadzając się po Montmartre rozmawialiśmy o artystach, którzy przesiadując w tamtejszych knajpkach nie stronili od tego specyficznego trunku. Zapewne powstanie niejednego ważnego dzieła było stymulowane działaniem „Zielonej Wróżki”, jak nazywano ów specyfik. Otrzymywany w procesie destylacji rozmaitych ziół, lecz przede wszystkim piołunu z dodatkiem anyżu, został uznany za uzależniający i niebezpieczny (głównie za sprawą uzyskiwanej w tym procesie z piołunu substancji zwanej tujonem), wskutek czego w 1915 roku zakazano jego produkcji. Upłynęło kilkadziesiąt lat zanim u schyłku XX wieku kolejne badania dowiodły, że absynt nie uzależnia, ani nie szkodzi bardziej niż inne mocne alkohole. I chociaż jest on chyba do dziś zkazany w USA, to państwa Unii Europejskiej od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zaczęły ponownie zezwalać na jego produkcję. Zła sława chyba jednak jeszcze nie przeminęła, ponieważ pytaliśmy w wielu knajpkach, lecz absyntu tam nie oferowano. Był w jednej lecz, akurat zamykali, a tłumek studentów okupujących wszystkie miejsca sprawił, że odpuściliśmy sobie. Minęła północ i pora była wracać z ostatniego wieczornego spaceru. Pogodziliśmy się, że skosztowanie piołunowego ekstraktu pozostawimy na przyszłość. Spacerkiem wzdłuż Sekwany w okolicach Notre Dame poszliśmy do stacji metra, by wrócić do hotelu.
Nazajutrz po południu mieliśmy loty powrotne. Wracaliśmy tanimi liniami. Samoloty Wizz Air startowały z lotniska Beauvais i trzeba było dojechać specjalnym autobusem te kilkadziesiąt kilometrów. Bilety kupiliśmy na wszelki wypadek dzień wcześniej. Zwolniliśmy pokój w hotelu, zostawiliśmy rzeczy w przechowalni bagażu i mając do czternastej (o tej godzinie odjeżdżał autobus) jeszcze trochę czasu, poszlismy pożegnac się ze stolicą Francji.
Tym razem już bez celu, przygladając się i fontannom, i bukinistom, i ulicznym artystom. Wszystko z zegarkiem w ręce, by zdążyć na czas, ale też by nie czekać bez sensu na przystanku.
I jak to zwykle bywa z dokładnie obliczonym czasem, gdzieś w końcu coś nawaliło. Zaczęło się od nieco dłużej pitej kawy, potem od dłuższego niż zakładaliśmy oczekiwania na metro już po odebraniu bagażu. A na koniec stało się coś złego z naszymi biletami i na ostatniej przesiadce bramki nie chciały nas przepuścić. Utknęlismy dzieś po środku, gdzie na dodatek nie było kas, żeby reklamowac bądź kupić nowe bilety. Nie było tam nic. Nawet sklepu czy jakiegoś pracownika metra. Tylko jakiś sprzedawca kwiatów, który nie miał zamiaru nam pomóc.
– Paulina, skaczemy przez bramki! – krzyknałem zdesprowany. Przerzucamy bagaże na drugą stronę, górą pokonujemy barierki, i kiedy już znaleźlismy się po drugiej stronie, zorientowąłem się , ze w tym oszalałym miotaniu się w pułapce wybrałem nie ten tunel. Trzeba było przeskoczyć jeszcze raz z powrotem i jeszcze raz do innego tunelu. Ta sama operacja. Paulina przeskakując wyrzżnęła głową w podświetlaną tablicę informacyjną. Cud, ze tablica nie spadła i, że głowie nic się nie stało. Ona jęczy, że boli, ja patrzę tylko czy krew nie leci i poganiam, bo już widzę oczyma wyobraźni jak zostajemy w Paryżu przymusowo na dłużej.
Zegary zdawały się oszaleć. Jakiś magnes ciągnął wskazówki ku czternastej wbrew wszelkiej logice. W końcu się poddałem. Byliśmy wciąż w wagonie mknącym gdzieś w tunelu pod ulicami, gdy wybiła czternasta. Trzeba było jeszcze po dojechaniu na miejsce wydostać się ze stacji na powierzchnię i przejsć jakieś dwieście metrów do przystanku autobusowego. Było dziesięć po drugiej gdy zbliżaliśmy się do niego, tylko po to, żeby zobaczyć, o której odjeżdżają następne autobusy, chociaż nie miało to już większego znaczenia. Nie zdążymy i tak.
– Jest! Stoi jeszcze! – Krzyknąłem gdy z daleka odczytałem tabliczkę z napisem „Gdańsk”.
Ruszyliśmy biegiem. Wrzuciliśmy rzeczy do bagażnika, weszliśmy do srodka, po czym kierowca zamknął drzwi i ruszyliśmy. Spocony i rozdygotany zająłem ostatnie wolne miejsce. Co za jazda i co za fart!
A na lotnisku, w sklepie wolnocłowym kupiliśmy… absynt.
I pewnie sprofanowałbym w domu ów trunek pijąc go jak zwykłą nalewkę, gdyby nie uświadomił mnie mój syn. Tomek pouczył mnie, iż należy wziąć łyżeczkę, najlepiej specjalną, nasypać cukru by zabić gorycz piołunu, nalać na to trochę owego alkoholu, może nawet podpalić by uzyskac karmel i dopiero coś takiego spozywać. Cała celebra, a nie zwykłe chlup do gardła. Skąd wie? Bo absynt mozna kupić w Polsce i w Czechach, więc na jakiejś imprezie kosztował. Czego to człowiek nie dowiaduje się od własnych dzieci…
Gdynia, 25.01.2011; 07:20 LT