Wróciliśmy do hotelu, żeby odpocząć z pół godziny, a potem pojechaliśmy na Boulevard St Germaine de Press.
Dawno temu, kiedy podczas jakiegoś rejsu zacumowałem w okolicach Paryża i przy okazji zrobiłem sobie wycieczkę do tego miasta, przywiozłem stamtąd obrazek dla mojej Eks. Przedstawiał właśnie tę ulicę. Kawiarnię „Aux Deux Magots”, siedzących wewnątrz ludzi, i innych przemykających z parasolami pod drzewami pełnych pożółkłych już liści. Jesienna słota. Jezdnia i mokry trotuar skrzyły się refleksami od ulicznych latarni i kawiarnianych szyldów. I ktoby przypuszczał, że właśnie ten obrazek zrobi takie wrażenie na małej wtedy Paulinie? Stał się dla niej kwintesencją paryskości. Jeżeli kiedykolwiek myślała o tym mieście, to zawsze przywoływała pamięci tamen widok.
– W jedno miejsce nie chciałabym pojechać – oznajmiła mi przed przyjazdem do Paryża – na bulwar St Germaine des Press. Nie chcę zatrzeć tamtych wyobrażeń.
Obrazek przedstawiał Paryż lat dwudziestych albo trzydziestych ubiegłego stulecia.
– Kiedy pomyślę, że na przestronnym wtedy chodniku dziś parkuje mnóstwo skuterów… Nie, nie chcę tego oglądać.
W końcu jednak ciekawość wzięła górę.
– Jedźmy zobaczyć. Nie zaznałabym spokoju, będąc tak blisko i nie wybierając się tam.
Pojechaliśmy. I na szczęście skuterów na chodniku nie było. Stały w sąsiednich, wąskich uliczkach. Chodnik był wolny. Te same drzewa, zieleniły się jeszcze. Przybyło samochodów i neonów. Lecz co najciekawsze, kawiarnia zamiast „Aux Deux Magots”, nazywa się „Les Deux Magots”. To tylko rodzajnik i być może malarz coś przekręcił, a może kiedyś, podczas długiej historii tego lokalu zmieniono nazwę?
Spotykali się tam artyści. Podobnie jak w położonej po sąsiedzku Cafe de Flore. Ponoć Cohen wspominał w jednym z listów, że pisze go wlaśnie przy stoliku owej kawiarni. O tym wszystkim opowiedziała mi Paulina. Dawno przeminął już czas, gdy byłem jej przewodnikiem po tym świecie. Teraz sam dowiaduję się wielu rzeczy od niej.
Usiedliśmy w Cafe de Flore i znów, jak poprzedniego wieczoru, sącząc wino obserwowaliśmy niespiesznie ulicę. Przy sąsiednich stolikach ustawionych wprost na chodniku inni czynili to samo. Ponoć Emil Zola, o czym wyczytałem w przewodniku, po zmianie obyczjaów, kiedy kawiarnie otworzyły się na chodniki, pisał o „wielkim tłumie obserwującym w milczeniu zycie ulicy”.
Potem poszliśmy jeszcze kawałek i przy Rue Bonaparte (jednej z bocznych uliczek) natknęłismy się przypadkiem na cukiernię Ladurèe, istnięjącą już blisko sto pięćdziesiąt lat i ponoć najlepszą w Paryżu. Owa cukiernia słynie ponoć przede wszystkim z t.zw. macarons – okrągłych, kruchych ciasteczek, przypominających z wyglądu biszkopty, przełożonych kremem i pokrytych lukrem. Podobne ciasteczka (mam na myśli dwie połowki „sklejone” masą kremową albo marmoladą) u nas nazywano kiedyś markizami. Oczywiście rodzajów tego kremu jak i lukru cukiernia oferuje mnóstwo, dzięki czemu ciasteczka wyglądają bardzo kolorowo i nie nużą smakiem. Tych wszystkich ciekawostek o cukierni równiez dowiedziałem się od Pauliny. Postanowiliśmy wpaść tu następnego dnia na kawę i sprawdzić, czy rzeczywiśce macarones są takie smaczne. Przy okazji odwiedzilibyśmy najstarszy kościół Paryża, sto lat starszy od katedry Notre Dame. Spoczywa w nim polski król, Jan Kazimierz.
Tak też uczyniliśmy. Oczywiście tradycyjnie cięzko nam było zebrać się o poranku i znów prosząc w kafejce o śniadanie, załatwiani byliśmy odmownie. Czy żaden Paryżanin nie wstaje później, żeby aż takim zdziwieniem traktować prośbe o sniadanie krótko po jedenastej?
Kiedy w końcu posililismy się, wyruszyliśmy najpierw do katedry Notre Dame.
Tyle się mówi o jej wielkości, lecz mnie jakoś rozmiary na kolana nie powaliły. W każdym razie nie rzucają się od razu w oczy, nie przytłaczają. Inna sprawa, że należy na ową świątynię patrzeć w kontekście epoki, w jakiej powstawała. Tak jak legendarny most Golden Gate dziś juz byłby tylko jednym z wielu, podobnie i ten paryski kościół. W drugiej połowie XII wieku było to jednak niemalże porywanie się z motyką na Słońce. Dziś, blisko siedemset pięćdziesiat lat od rozpoczęcia jej budowy wciąż zachwyca, więc czym była wówczas?
Generalnie jednak bardziej od samej konstrukcji uwage przykuwają liczne rzeźby i zdobienia. I znów urzekły mnie witraże, szczególnie te na ogromnych rozetach, które same w sobie są majstersztykiem. Ciekawe, że mniej było intensywnych barw jak fioletu czy czerwieni, a wiecej błękitów i szarości. Może chodziło o to, aby bardziej rozjaśnić mroczne wnętrza?
Po obejrzeniu wnętrza, przyszła pora na wycieczkę na wieżę. O ile jednak znieślismy stanie w długiej kolejce do wejścia do katedry (kolejka pomimo darmowego wstępu, bo drzwi jednak też mają określoną przepustowość), to oczekiwanie na kupno biletu oraz na załapanie się do kolejnej grupy wpuszczanej na górę, było już dla nas nie do przyjęcia. Kolejka ciągnęła się przez całą długość katedry, a może i dalej – nie sprawdzaliśmy. We wszystkim bowiem należy zachować umiar. Obejrzenie z góry dachu, łuków przyporowych, gargulców i całej panoramy Paryża ma swój urok, ale ma też swoją cenę wyrażona oprócz w euro, także w minutach – powyżej pewnego pułapu atrakcja wyraźnie jest przepłacona.
Poszliśmy wzdłuż przeciwległego boku katedry, skwerem pomiedzy nią a Sekwaną.
Stamtąd podziwialismy ogromne, o piętnastometrowej rozpietości łuki przyporowe (może to one sprawiają, że katedra wydaje się mniej smukła niż jest w rzeczywistości), gargulce, oraz figury świętych i bogato zdobiony krzyż na górze.
Mostem przeprawilismy się na drugą stronę rzeki. Cóż to był za most! Balustrady obwieszone setkami, a może i tysiącami kłódek! Niektóre z napisami wykonanymi markerem szybko, zapewne na gorąco, na moście lub w jego pobliżżu, inne zaś grawerowane, wyraźnie przygotowane przed wyjazdem, a jeszcze inne z doczepionymi ozdobnymi tabliczkami.
Wśród nich oczywiście są i polskie akcenty.
Ciekawe ile z tych kłódek rzeczywiście na zawsze połączyło zakochanych spacerujących w sercu Paryża, a ile jest juz tylko smutnym wspomnieniem gorącej kiedyś, a wygasłej już miłości?
Z mostu już tylko kilka kroków do St Germaine de Press i do kościoła o tej samej nazwie. Bez większego trudnu odnaleźliśmy tam sarkofag króla Jana Kazimierza. Jego narodowość, oprócz epitafium podkreslał niewielki bukiet biało-czerwonych kwiatów. Król był po abdykacji opatem w St Geramine des Press, co nie jest niczym niezwykłym gdy przestudiuje się jego barwny życiorys. Kiedyś był wszak kardynałem, lecz złożył urząd na ręce papieża gdy pojawiła się szansa na objęcie tronu. W kościele St Germaine des Press zostało (dosłownie, pod sarkofagiem) jego serce. Ciało spoczywa pochowane na Wawelu.
Przy okazji w kościele sfotografowałem reprodukcję starej fotografii przedstawiającej ten fragment Paryża. I rozwiązała się niepewność: kawiarnia nieopodal rzeczywiście nazywała się kiedyś „Aux Deux Magots” i dopiero później ktoś zmienił „aux” na „les”.
Po sąsiedzku odwiedzamy jeszcze raz te same dwie słynne kawiarnie.
W cukierni Ladurèe ogromna kolejka. Stało w niej trochę turystów, lecz jednak przede wszystkim mieszkancy miasta. Większość kupuje kolorowe macarones. Czekamy pokornie na swoją kolej, bo oprócz zwykłego skosztowania mamy tez zlecenie – koleżanka Pauliny prosiła o przywiezienie z Paryża kilku tych słodyczy. Zamawiamy kawę, zjadamy po dwa ciasteczka. Rzeczywiście pyszne, ale żeby aż stać po nie dwadzieścia minut?
Idziemy na spacer w kierunku Dzielnicy Łacińskiej. Mijamy Księgarnię Polską.
Docieramy do Panteonu.
Mamy juz jednak dość. Wracamy do hotelu na chwilę przedwieczornej sjesty przed wycieczką do La Defènse.
Paryż, 21.09.2010; 09:55 LT